Chociaż po lekturze Kim Knox nie interesowały mnie kolejne spotkania z literaturą gatunku steampunk, na tyle często trafiałam na nazwisko Meljean Brook, że zdecydowałam się spróbować.
Kuszący przygodą, niebezpieczny, surowy steampunkowy świat Żelaznych Mórz, w którym nanotechnologia łączy się z wiktoriańską uczuciowością i… maszyną parową.
Gdy Rhys Trahaearn, zwany Żelaznym Księciem, uwolnił Anglię od Ordy, został narodowym bohaterem. W wolnej ojczyźnie zbudował handlowe imperium oparte na legendzie swojego imienia i… strachu. Kiedy w pełen niebezpieczeństw świat Rhysa wkracza inspektor Mina Wentworth, która prowadzi śledztwo w sprawie ciała porzuconego na progu jego domu, Żelazny Książę postanawia, że Mina będzie jego kolejną zdobyczą.
Jednak Mina nie może ulec urokowi Rhysa. W jej żyłach płynie krew Ordy i mimo nanotechnologii ulepszającej jej ciało, żyjąc w nieprzyjaźnie nastawionym londyńskim społeczeństwie, ledwo wiąże koniec z końcem. Ten romans zrujnowałby jej karierę i rodzinę, ale prowadząc śledztwo, nie może Żelaznego Księcia unikać… a jego upór w dążeniu do celu sprawia, że trudno mu się oprzeć.
Kiedy Minie udaje się ustalić tożsamość ofiary, odkrywa spisek, który zagraża całej Anglii. Żeby uratować swój kraj, Mina i Rhys muszą przemierzyć ziemie, na których roi się od zombi, oraz zdradzieckie wody oceanów. Ale niebezpieczeństwo zagraża nie tylko jej rodakom, gdy Mina poczuje pokusę zrezygnowania ze wszystkiego dla Żelaznego Księcia.
"Żelazny książę" Meljean Brook wciągnął mnie bardziej niż się spodziewałam - choć nawet nie jestem pewna, dlaczego :) Historia przypominała typowy romans historyczny: on potężny i arogancki, ona biedna (choć dobrze urodzona), z brzemieniem dawnego skandalu, ale dumna, uparta i z charakterem. I byłby to kolejny romans z księciem-playboyem w roli głównej, gdyby nie wykreowany przez Meljean Brook fascynujący świat: odmieniony przez potężnego przeciwnika, pełen niezwykłych konstrukcji, nanocząsteczek oraz... zombie. Te ostatnie, choć wywołują skojarzenia z tanim horrorem, wcale nie zepsuły wrażenia. Sterowce, stalopancerze, krakeny... Nie jestem fanką steampunk, więc to wszystko było dla mnie nowością. Chwilę zajęło mi odnalezienie się w tamtej rzeczywistości, zrozumienie rządzących nią reguł oraz historii, na której bazowała, potem już jednak świetnie się bawiłam.
Co, jeśli znana nam historia potoczyłaby się inaczej? Jeśli Mongołowie na podbój Zachodu nie ruszyliby w XIII, XIV wieku, lecz trochę później, uzbrojeni w technologie nie znane w Europie?
"Dawno temu, na żądane Wielkiego Chana Złotej Ordy, papież wysłał grupę uczonych, naukowców i misjonarzy jedwabnym szlakiem do stolicy Ordy w Xanadu. Wyprawę prowadzili odkrywcy z Wenecji: bracia Polo i młody Marco Polo. Po dwóch dekadach Marco powrócił sam; majaczył jak szaleniec o misjonarzach, którzy zostali zgładzeni, i naukowcach zmuszonych do pracy nad wynalezieniem machin wojennych. Jego tyrady i nocne lęki stały się legendarnym żartem, ale dwieście lat później, gdy machiny wojenne Ordy wytoczyły się z Azji, Europa przekonała się, że powinna była słuchać Marca."
Wizja autorki jest dość przerażająca :) Najeźdźcy zarażali podbite narody nanocząsteczkami, które nie tylko "ulepszały" ludzi (przyspieszały samoleczenie się, zapewniały większą siłę, ale i sprawiały, że zamiast dłoni wyrastało np. wiertło) - zarażeni, tzw. naniterzy, mogli być łatwo sterowani za pomocą fal radiowych. Brzmi dziwnie? Heh, może tylko z początku :) Kto zdołał, ratował się ucieczką do Ameryki. Pozostała zniszczona Europa i Afryka, w których grasują zombie (potwory powstałe po tym, jak inny rodzaj nanocząsteczek zniszczył zarażonych nimi ludzi). Anglia, która przez dwieście lat znajdowała się pod panowaniem Ordy.
Drobiazgowość, z jaką przedstawiono świat "Żelaznego Księcia", dopracowana do najmniejszych detali, wielowątkowa i z rozmachem nakreślona fabuła oraz interesujące charaktery - to punkty, dzięki którym książka wybija się ponad "zwykły romans".
Co, jeśli znana nam historia potoczyłaby się inaczej? Jeśli Mongołowie na podbój Zachodu nie ruszyliby w XIII, XIV wieku, lecz trochę później, uzbrojeni w technologie nie znane w Europie?
"Dawno temu, na żądane Wielkiego Chana Złotej Ordy, papież wysłał grupę uczonych, naukowców i misjonarzy jedwabnym szlakiem do stolicy Ordy w Xanadu. Wyprawę prowadzili odkrywcy z Wenecji: bracia Polo i młody Marco Polo. Po dwóch dekadach Marco powrócił sam; majaczył jak szaleniec o misjonarzach, którzy zostali zgładzeni, i naukowcach zmuszonych do pracy nad wynalezieniem machin wojennych. Jego tyrady i nocne lęki stały się legendarnym żartem, ale dwieście lat później, gdy machiny wojenne Ordy wytoczyły się z Azji, Europa przekonała się, że powinna była słuchać Marca."
Wizja autorki jest dość przerażająca :) Najeźdźcy zarażali podbite narody nanocząsteczkami, które nie tylko "ulepszały" ludzi (przyspieszały samoleczenie się, zapewniały większą siłę, ale i sprawiały, że zamiast dłoni wyrastało np. wiertło) - zarażeni, tzw. naniterzy, mogli być łatwo sterowani za pomocą fal radiowych. Brzmi dziwnie? Heh, może tylko z początku :) Kto zdołał, ratował się ucieczką do Ameryki. Pozostała zniszczona Europa i Afryka, w których grasują zombie (potwory powstałe po tym, jak inny rodzaj nanocząsteczek zniszczył zarażonych nimi ludzi). Anglia, która przez dwieście lat znajdowała się pod panowaniem Ordy.
Drobiazgowość, z jaką przedstawiono świat "Żelaznego Księcia", dopracowana do najmniejszych detali, wielowątkowa i z rozmachem nakreślona fabuła oraz interesujące charaktery - to punkty, dzięki którym książka wybija się ponad "zwykły romans".
Rhys Trahearn, tytułowy Żelazny Książę, po bliższym poznaniu okazuje się nie tak bardzo książęcy. To była miła niespodzianka. Jego drobne potknięcia czy irytujące czasem reakcje sprawiały, że szybko go polubiłam, nawet jeśli w większości scen niezmiernie mnie denerwował. Podobnie zresztą jak Minę, silną i inteligentną kobietę. Podobało mi się, że obyło się (prawie) bez roztkliwiania się w stylu "kocha/nie kocha" czy innych patetycznych rozterek. Wypowiedzi głównych bohaterów były konkretne, celnie trafiały w sedno sprawy. Co mi przeszkadzało, to trochę za dużo erotyzmu w niektórych scenach.
Interesujące było, jak autorka poruszyła kwestie kobiece - w romansach epokowych często można spotkać się z problemem emancypacji kobiet, w końcu chyba wszystkie lubimy silne bohaterki, nie potrafiące siedzieć cicho czy podporządkowywać się. W "Żelaznym Księciu" wszystko było jednak na opak: Orda zlikwidowała instytucję małżeństwa czy tą charakterystyczną wiktoriańską moralność (co podkreślone jest przez kontrastowo opisane środowisko rejterów). W książce pokazane jest, jak kobiety starają się o przywrócenie małżeństw, o to, by kobiety znów mogły zostawać w domach i zajmować się dziećmi, a nie chodzić do pracy na równi z mężczyznami. Hmm... przekorne, ale i pobudzające do refleksji :)
Druga sprawa, która wzbudziła moją ciekawość, to dyskusje na temat człowieczeństwa naniterów - śledząc akcję właśnie z perspektywy osób zarażonych nanocząsteczkami (zarówno główni bohaterowie, jak i zresztą większość postaci) możemy się przekonać, że są jak najbardziej ludźmi. Tyle że - można łatwo nimi sterować, wystarczy odpowiednia częstotliwość fal radiowych, by ich unieruchomić, zmusić do określonych zachowań, bądź zabić. Moim zdaniem autorka zręcznie poradziła sobie ze stawianiem pytań, jaki wpływ może mieć to na życie społeczeństwa, politykę, rodzinę etc.
Druga sprawa, która wzbudziła moją ciekawość, to dyskusje na temat człowieczeństwa naniterów - śledząc akcję właśnie z perspektywy osób zarażonych nanocząsteczkami (zarówno główni bohaterowie, jak i zresztą większość postaci) możemy się przekonać, że są jak najbardziej ludźmi. Tyle że - można łatwo nimi sterować, wystarczy odpowiednia częstotliwość fal radiowych, by ich unieruchomić, zmusić do określonych zachowań, bądź zabić. Moim zdaniem autorka zręcznie poradziła sobie ze stawianiem pytań, jaki wpływ może mieć to na życie społeczeństwa, politykę, rodzinę etc.
Co mi przeszkadzało? Fascynacja Rhysa Miną pojawiła się moim zdaniem trochę za szybko. W późniejszych rozdziałach wspomniane jest, iż od lat żył w swoistej emocjonalnej pustce, trzymał dystans w stosunku do kobiet, natomiast z początku - jego reakcje wydawały mi się raczej niespójne. Niezrozumiałe nie w ten tajemniczy sposób, który intryguje, lecz tak irytująco, gdy następuje zbyty gwałtowny przeskok. Pod tym względem postać Miny została staranniej skonstruowana, za jej zachowaniem bez trudu mogłam nadążyć. Zaskoczyło mnie jednak, jak niespodziewanie minął jej strach - właściwie ze sceny na scenę uporała się z traumą.
Dodatkowe punkty przyznałabym za ciekawe role drugoplanowe: Scarsdale czy Jasmeen. Ta ostatnia zresztą, Kapitan Korsarz, będzie bohaterką drugiej części cyklu "Opowieść z Żelaznych Mórz" - "Heart of Steel" (moja opinia tutaj). Niestety, w Polsce ukazał się tylko pierwszy tom, podczas gdy pani Brook napisała w tej serii już cztery części i kilka krótszych nowel. Szkoda, że w księgarniach pojawia się tyle bezwartościowej makulatury, a te ciekawsze książki trzeba sobie samemu sprowadzać zza granicy.
Czy to świadczy o polityce wydawnictw czy raczej o potrzebach społeczeństwa?
Dodatkowe punkty przyznałabym za ciekawe role drugoplanowe: Scarsdale czy Jasmeen. Ta ostatnia zresztą, Kapitan Korsarz, będzie bohaterką drugiej części cyklu "Opowieść z Żelaznych Mórz" - "Heart of Steel" (moja opinia tutaj). Niestety, w Polsce ukazał się tylko pierwszy tom, podczas gdy pani Brook napisała w tej serii już cztery części i kilka krótszych nowel. Szkoda, że w księgarniach pojawia się tyle bezwartościowej makulatury, a te ciekawsze książki trzeba sobie samemu sprowadzać zza granicy.
Czy to świadczy o polityce wydawnictw czy raczej o potrzebach społeczeństwa?
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz