środa, 30 listopada 2011

Zasłyszane


Smutna prawda z życia wzięta...

Zaczepiony na korytarzu sędzia, w prywatnej rozmowie z profesjonalnym pełnomocnikiem, na pytanie o przyczyny takiego a nie innego wyroku odpowiedział:

- To pani przyszła tu sprawiedliwości szukać? Do tego lepiej Czeczenów wynająć..

***


Skrzat wysłany do kąpieli z tatą, teraz muszę się kopnąć w tyłek i skończyć pisać coś, na co zupełnie nie mam ochoty (i bynajmniej nie chodzi tu o ff). Dziś niestety praca dogoniła mnie w domu.

Na dobrą zachętę - Walkirie.

*** 

Czy to czasem nie Andrzejki dzisiaj?

wtorek, 29 listopada 2011

O filmach słów parę...


Statystyczny Polak spędza przed telewizorem cztery godziny dziennie.

U nas w domu odbiornik jest rzadko włączany; najwyraźniej odstajemy pod tym względem od średniej krajowej (nie, żeby mnie to martwiło). Po prostu - szkoda mi czasu, a jeśli coś ma już "buczeć" w tle, to wolę radio lub płytę; nie chcę też, żeby synek od małego psuł sobie oczka. Zresztą sam Skrzat ostatnio częściej prosi o muzykę ("Puść coś, to potańczymy") niż o bajki. Ma je puszczane tylko do kolacji i z rzadka, jak sobie wynegocjuje, od rana.

Zawsze mam w domu coś do zrobienia, a telewizja tylko mnie rozprasza, kradnie czas, nie oferując w zamian nic interesującego. Dużo uwagi poświęcam Skrzatowi, wycinamy, kleimy i rysujemy obrazki, makiety, autka czy wahadłowce ;) Czytamy bajki i inne książeczki oraz wygłupiamy się. W międzyczasie gotuję, szykuję oraz prasuję, a jak już mam dla siebie wolną chwilkę, wolę zająć się hobby, zrobić kolejną parę kolczyków czy jakieś ćwiczenie z fotografii, usiąść z notatnikiem, szkicując kolejny rozdział, albo opaść na kanapę z książką (co zwykle kończy się tym, że Skrzat ląduje na moim brzuchu energicznie domagając się np. crash testów). 

Nie, zdecydowanie szkoda mi czasu na telewizję... Doba jest na to za krótka.

Nawet wieczorem, kiedy mąż wraca z pracy, by zagrzebać się w kolejnych dokumentach, wolę zakopać się pod kocem, puścić muzykę i poczytać coś lub samej popisać (to ostatnie zresztą zabiera mi większość wolnego czasu)... Zdarza się, że małżonek w piątek wieczór zagląda do wypożyczalni i pyta, na co miałabym ochotę. Cóż, bynajmniej nie na filmy ;)

Nie lubię filmów obyczajowych czy dramatów społecznych, zbyt wiele zła i bólu jest na co dzień, by dręczyć się tym jeszcze w ramach tzw. relaksu. Komedie romantyczne mnie nie śmieszą, a filmy sensacyjne - zwykle nudzą. Marudzę, wiem. Już prędzej wybrałabym coś kostiumowego czy fantasy, coś, co pozwoli oderwać się od rzeczywistości. Że są często kiczowate - to już inna sprawa. 

Również tzw. kino ambitne mnie nie pociąga, czasem tylko - raczej przypadkiem - trafię na coś, co mnie poruszy... 

Naprawdę wolę książki.

***

Sikorki zwęszyły już kulki z ziarnami, które wystawiłam im parę dni temu. Czy to bardzo niemoralne, że nadal wypuszczam na balkon kota? Sierściucha musi się przecież trochę przewietrzyć, a naprawdę zdziwiłabym się, gdyby zdołała podejść do któregoś z tych ptaszków bliżej niż na dwa metry...

***

Słuchałam niedawno w tramwaju rozmowy grupy młodych ludzi, dyskutujących z zapałem o naszej kochanej służbie zdrowia.Byli dość zgodni co do tego, że gdyby lekarze dostawali "godziwe" pensje, to nie wyciągaliby rąk po łapówki, a mogliby ze spokojem zająć się ratowaniem życia. Mając pewne pojęcie o zarobkach lekarzy (i nie mam tu na myśli lekarzy-stażystów czy reszty personelu) zastanawiam się, jakiego rzędu musiałyby to być kwoty, żeby zaspokoiły apetyty. Obawiam się, że "godziwa" pensja w rozumieniu (większości) lekarzy oraz społeczeństwa to zupełnie różne sprawy. 

Czy uczelnie medyczne są tak oblegane dlatego, że aż tylu młodych ludzi poczuło powołanie do ciężkiego zakuwania i ratowania ludzkiego zdrowia/życia?

***

Parę dni temu widziałam na skwerze zmrożone kwiaty forsycji. Coś się w przyrodzie pomieszało...


niedziela, 27 listopada 2011

O co chodzi z tą sagą...


Trafiłam niedawno na ciekawą recenzję ekranizacji BD (tutaj - polecam!), mogę się tylko podpisać pod przedstawionymi tam opiniami. Owszem, czytałam sagę Stephanie Meyer i swego czasu byłam nią zauroczona, wracałam do niej kilka razy. Może było to związane z tamtym okresem, kiedy rozpaczliwie potrzebowałam tematu, który odwróciłby moją uwagę? Dziś jednak ta historia wydaje mi się strasznie naiwna, bohaterowie - bez wyrazu... I jak najbardziej zgadzam się, że Bella nie jest najlepszym wzorem dla młodych czytelniczek.

Rozumiem potrzebę snucia fantazji, marzeń o tym, że nawet najbardziej szara myszka może trafić na swojego księcia, który zakocha się w niej bez pamięci. Każda chyba kobieta to lubi i tego potrzebuje. Grunt, by odróżniać rzeczywistość od fikcji i nie pozwolić, by to fantazje kierowały prawdziwym życiem. W przeciwnym razie może kogoś spotkać bardzo gorzkie rozczarowanie... Inna sprawa to postawa życiowa głównej bohaterki.

Jakaś sympatia do tych bohaterów we mnie pozostała, wciąż lubię twilight fanfiction i nie chcę jeszcze uwolnić się od tych imion. Traktuję ich raczej jako symbole, a nie konkretne wzory. I teraz zdecydowanie bardziej wolę czytać fanfiction niż wracać do oryginału - moim zdaniem wiele autorek wykreowało ciekawsze charaktery oraz bardziej intrygujące, bogatsze historie niż Stephanie Meyer. 

Na film BD jeszcze nie udało mi się wyrwać, planuję (mąż również się zdeklarował), lecz nie nastawiam się na jakieś specjalne doznania. Ot, chcę obejrzeć serię do końca.


Trzymam się z daleka, bo tak jest mi łatwiej zachować równowagę.
Nie potrafię udawać.

Kawałek na dziś: Heart of Courage (ostatnio w ogóle dużo słucham Two Steps From Hell i mam wrażenie, że to się odbije na klimacie mojego nowego ff).

piątek, 25 listopada 2011

Piątek wieczór...


Mąż wysłany do sklepu by tylko oddać butelkę (zwrotną - sama byłam zaskoczona, że coś takiego jeszcze istnieje), wrócił z nowym piwem dla mnie. Powinnam się chyba cieszyć, czyż nie?

Zdecydowanie jednak nie cieszyłam się, kiedy rzeczony małżonek wkręcił się do kuchni po pozorem nakładania sobie obiadu na talerz i bezwstydnie pożarł ciastko, które jego syn tak dzielnie ze mną zdobił i piekł. Żarłok nawet nie zauważył, że ciastko miało kształt autka :/

***

Skrzat od dawien dawna już zasypia w swoim pokoju, budzi się natomiast (zazwyczaj) w naszej sypialni. Nocą, po tym, jak zgasną ostatnie światła, wstaje ta mała zmorka i tupta do rodziców - nie otwierając oczu, zgarniając za to po drodze ze swojego stolika 4-5 autek (rano wygrzebuję je spod swoich pleców, poduszki). Zawsze wciśnie się na środek.Ostatnio próbowałam zatrzymać go z boku łóżka, zostawiając sobie przyjemność wtulania się w bok ślubnego, lecz stworek był uparty, wymamrotał przez sen coś w rodzaju "ja chcę tutaj", przetaczając się bezceremonialnie nad matką, by z zadowolonym westchnieniem wcisnąć się na swoją pozycję.

***

- Myszko, widzę cię! Bierz się za jedzenie.

- To nie patrz, mama!


Dziś naszło mnie na wspomnienia: walc, jeden z moich ulubionych.

czwartek, 24 listopada 2011

Prezentownik?

 
Chociaż drażnią mnie choinki ustawiane już na początku listopada, tuż obok zniczy, to jednak za szukanie prezentów dobrze jest się wziąć wcześniej. Bo to powinna być przecież przyjemność, a nie jeden z elementów przedświątecznej gorączki, rozpaczliwego poszukiwania byle gdzie, byle coś... 

Zazwyczaj staram się pamiętać i notować pomysły przez cały rok... tym razem jednak jestem jeszcze nieprzygotowana :/

Zawsze można kupić - koszule/swetry/szale/błyskotki/perfumy, etc. Większą jednak przyjemność sprawia wyszukanie nietypowego, ale i osobistego prezentu. Zdarzało mi się już robić je samodzielnie (np. ponczo), w tym roku obiecuję sobie przygotować fotoksiążkę dla babci. Mamie to względnie najprościej, podobnie jak dla Skrzata, dla brata też już mam pomysł... Najtrudniej będzie wybrać coś naprwdę ciekawego dla męża i taty :/ Muszę pokombinować...

 
Czasem mam wrażenie, że chodzę po polu minowym. Jedna nieostrożna myśl i rozpadam się na kawałki. Utrzymanie równowagi jest tak trudne... Może przyszłość coś zmieni, ale nie liczę na zbyt wiele, gdyż po rozczarowaniach coraz trudniej się pozbierać. Nie wierzę, bo tak łatwiej. Nie karmię w sercu nadziei, pozwoliłam jej obeschnąć i odlecieć z wiatrem... Unikam tematu, dzięki temu łatwiej jest nie myśleć.


Jeśli ktoś odczuwa sentyment wobec strojów z dawnych epok, polecam tą stronkę kajani.pl. Zazdroszczę dziewczynie pasji, umiejętności oraz cierpliwości do szycia.

środa, 23 listopada 2011

O łosiach...


Widziałam dziś zabawną naklejkę - "Nie parkuj jak łoś". Zdjęcia nie zrobiłam, a nie mogę odnaleźć podobnego zdjęcia w sieci (tylko w wersji hard - "Nie parkuj jak..." i tu następuje nazwa pewnego męskiego narządu). Na naklejce było też wyjaśnienie "źle parkujesz, naklejkę zdrapujesz" lub coś w tym duchu.

I tak się właśnie zastanawiam...

Z prawnego punktu widzenia z pewnością jest to nielegalne, można to podciągnąć pod zniszczenie mienia, a od ścigania nieprawidłowo parkujących kierowców są specjalne służby (skuteczność ich działań to już inna sprawa).

Czasem to człowieka aż skręca - gdy jakiś pozbawiony wyobraźni kierowca zablokuje inne pojazdy na parkingu czy choćby ustawi się w poprzek chodnika uniemożliwiając bądź znacznie ograniczając przejście. Pół metra "prześwitu" większości pieszych może wystarczy, o ile nie jest to zbyt zatłoczony chodnik, ale przejechać tamtędy wózkiem dziecięcym bądź inwalidzkim... Jasne, zawsze można sobie ominąć takiego @$%^&#$ po jezdni, prawda? Jakoś się wcisnąć z wózkiem między rozpędzone samochody.

Takich przykładów jest wiele...

Bezmyślność niektórych użytkowników dróg w połączeniu z niewystarczającymi reakcjami służb mundurowych wywołuje frustrację i raz po raz słyszy się o różnego rodzaju inicjatywach obywatelskich, od spisywania numerów, przez zostawianie za wycieraczką listów z pogróżkami po robienie zdjęć i wysyłanie ich później policji.

Czy parkowanie "jak łoś" uzasadnia reakcję w postaci "karnej" nalepki?

Z moralnego punktu widzenia i abstrahując od problemu oceny, czy w danej sytuacji parkowanie było bardzo złe czy tylko złe...

Niby da się taką nalepkę usunąć, przy odrobinie cierpliwości można nawet uniknąć porysowania lakieru... Zawsze to mniej drastyczne rozwiązanie niż właśnie rysa wzdłuż boku czy spuszczenie powietrza z kół (och, czasem to tak kusi...). I choć ciśnie mi się na usta, że taki delikwent sam sobie zasłużył, że nigdy się nie nauczy, jeśli trochę nie pocierpi, to jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest to wandalizm. A może nie tyle wandalizm co przesadna reakcja. Nie powinniśmy się cofać do epoki "oko za oko" (jakkolwiek czasem ta zasada wydaje mi się bardzo atrakcyjna) ani wymierzać sprawiedliwości na własną rękę.

Osobiście preferuję telefon do straży miejskiej, a jeśli nie ma na to czasu... pozostaje zgrzytanie zębami i pospieszne rzucenie jakiegoś paskudnego czaru.


Czy na katar na pewno się nie umiera? Mam co do tego poważne wątpliwości :/


wtorek, 22 listopada 2011

O wykształceniu tzw. wyższym


Rozmawiałam ostatnio ze znajomą, studiującą wieczorowo. Wspomniała, że ma taki śmieszny wykład, na który nigdy nie chodzi, bo profesor z góry im zapowiedział, iż nie chce ich oglądać, nie zamierza się z nimi użerać, a wszystkich i tak przepuści. Ćwiczeń też nie robi i na dobrą sprawę nie miała ona pojęcia, o czym był ten wykład.

Nie podam nazwy uczelni, to bez znaczenia. To nie jest jedyny taki przypadek, o jakim słyszałam...

Tak, statystyki niewątpliwie są wspaniałe. Coraz znaczniejszy odsetek społeczeństwa ma wyższe wykształcenie, w rankingu wygląda to świetnie, a uczelnie - pękają w szwach. Tylko co z tego, skoro coraz częściej za tytułem nie idzie faktyczna wiedza? Co z tego, skoro tak wielu profesorów chętnie bierze pieniądze, pozwalając uczelni reklamować się swoim nazwiskiem, lecz praktyczną wiedzę, czas i energię zostawia sobie na komercyjne kursy np. dla przedsiębiorców, co przekłada się na realne zyski (przecież za wykłady i tak pieniądze dostanie, czy się na nich pojawi czy nie...). Po co mamić ludzi, wyciągając od nich słone pieniądze za studia wieczorowe czy zaoczne, skoro w zamian nic nie dostają? Ach, fakt, dostają później papierek. Czy nasze społeczeństwo potrzebuje naprawdę aż tak wielu magistrów, z zaliczonymi wykładami, na których pan profesor nigdy się nie pojawił? Czy nie byłoby uczciwiej brać pieniądze tylko za zajęcia, które rzeczywiście się odbyły?

Uczciwie... To takie nudne, niemodne słowo :/

Znam wielu ludzi bez wyższego wykształcenia, doskonałych specjalistów w swoich działkach, którzy jednak przegrywają na rynku pracy - bo "mgr" to dzisiaj nieodzowny standard, nawet, jeśli ci "mgr" mają znacznie skromniejszą wiedzę niż doświadczony przez lata pracy "nie-mgr".

Na swoje egzaminy musiałam naprawdę ostro zakuwać. Albo - kombinować, gdyż na niektóre mogłam zabierać wszelkie pomoce naukowe, które jednak nic by mi nie pomogły, jeśli nie potrafiłam wykazać się logicznym myśleniem. Miałam szczęście spotkać wyjątkowych profesorów, chętnie wdających się w dyskusje z młodymi ludźmi, ba, wręcz do tego zachęcających. Dzisiaj mój tata śmieje się (jest to jednak gorzki śmiech), że jego studenci są zaskoczeni, kiedy oczekuje ich obecności na swoich wykładach.


Wspominałam już, że nie lubię lekarzy?

Z pewnością wielu z nich to ciekawi i wartościowi ludzie (znam jedną bardzo wyjątkową panią doktor, szkoda, że tak daleko), jako ogół jednak budzą we mnie frustrację. Dajmy na to w ubiegłym roku jeden lekarz usilnie próbował nas przekonać, że nieustanny kaszel i wciąż odnawiające się infekcje (nawet latem!) u naszego synka spowodowane są alergią, namawiał do testów i zapisywał ciężkie leki, a dwóch innych lekarzy go poparło. Wiem, że alergie są bardzo powszechne, instynktownie jednak czułam, że to nie to. Dopiero gdy z własnej inicjatywy zrobiliśmy wymaz z gardła (szkoda, że dwóch różnych lekarzy próbowało nas do tego zniechęcić), udało się dobrać właściwy, celowany lek i katary zniknęły jak ręką odjął.

Długo był spokój, dopiero teraz, na fali późnolistopadowych przeziębień, dopadło i jego (całą rodzinę zresztą). Złożyło się, że musieliśmy wyjątkowo pojechać do innego niż zwykle lekarza, a ten, zamiast tylko osłuchać dziecko, zafundował nam godzinny wykład na temat tego, jak strasznie niewłaściwie odżywiam dziecko (po mojej stanowczej odpowiedzi trochę zreflektował i zmienił ton), jak to wszyscy specjaliści się mylą, a tylko on jeden od kilkunastu lat, propaguje słuszne rozwiązania... Skończyłam go słuchać, kiedy zaczął proponować badanie bio-rezonansowo-coś tam... Wychodząc z gabinetu byliśmy z mężem jednakowo wkurzeni. A niby lekarz z polecenia... Chociaż z tej paplaniny zaciekawiła mnie jedna informacja, o candida, co sama swego czasu podejrzewał, lecz zarówno lekarz rodzinny, jak i laryngolog czy pulmonolog zdążyli mnie przekonać, że to na pewno nie to...

I znów przyjdzie mi samej szukać, pytać, robić badania, a potem z wynikami w ręce szukać kogoś, kto zaproponuje sensowne leczenie.

Nie jestem specjalistą. Nie mam nic wspólnego z medycyną (kilku inżynierów chemików w najbliższej rodzinie to jednak jeszcze nie lekarze). Wiem, jak niebezpieczne jest bazowanie na informacjach, które wyczytało się samemu i lekceważenie zaleceń lekarzy. Zdaję sobie sprawę z tego, że czasem trudno o poprawną diagnozę, lecz kuźwa, kiedy dwóch laryngologów stawia przeciwstawne diagnozy, a żaden nie chce zrobić badań (zapłacę za nie! bylebym wiedziała, jakie :/), to jak ja mam komuś zaufać? Lekarz rodzinny, nie mogący się wygrzebać spod papierów w przychodni, ledwo podniesie na badanego wzrok, z drugiej strony inny lekarz, fanatycznie nastawiony, tropiący najróżniejsze możliwości, poświęcający pacjentowi duuuużo czasu... i obaj w efekcie końcowym zapisują dokładnie to samo.

Ugh... Nie lubię lekarzy.




poniedziałek, 21 listopada 2011

Jak to szybko minęło...



Cztery lata temu listopad dłużył się w nieskończoność. Zimny, ciężki, czas narzekań i niekończącego się czekania. Wreszcie... Ból, łzy, krzyk i krew. A potem nasz świat stanął na głowie.

Pewna mądra kobieta powiedziała mi kiedyś, że na dwie rzeczy w życiu nie da się przygotować. Na śmierć kogoś bliskiego i narodziny własnego dziecka. To prawda.

Cztery lata temu nie mogłam zasnąć i tylko wpatrywałam się w zimny świt za oknem, czekając, aż przyjdzie po mnie pielęgniarka podłączyć kroplówkę. Modliłam się, żeby w końcu coś się ruszyło. Ruszyło się.

Tatuś jako pierwszy przytulił tą maleńką istotkę, pierwszy trzymał w ramionach... U mnie - nie było jakichś ogromnych emocji, tego często opisywanego wzruszenia, magicznej chwili, gdy dziecko po raz pierwszy spojrzało w oczy. Owszem, cieszyłam się, lecz byłam zbyt wyczerpana i otumaniona bólem, by w pełni to do mnie dotarło. Lecz nawet wtedy... wiedziałam, iż na świecie pojawił się ktoś bezbronny i całkowicie od nas zależny. Mały człowieczek, coś nowego, powstałego z dwojga kochających się ludzi. Nawet wtedy... gdy niezbyt przytomna leżałam pod kolejną kroplówką, wiedziałam, że tuż obok mnie była ta b. ważna osóbka...

Przez minione cztery lata wiele było nieprzespanych nocy, zszarganych nerwów i funkcjonowania na granicy wytrzymałości. Ba, każda kolejna próba, czy to choroba czy wycinający się ząbek, dowodziły, że te granice można przesunąć jeszcze dalej... i znów wstać... Niekończące się kołysanie głęboką nocą spłakanej istotki, noszenie jej dalej, kiedy wstawał nowy dzień, czy wreszcie wspólne łkanie, gdy brakowało już sił. Łapanie pięciu minut snu podczas karmienia, by móc przetrwać kolejne dwie godziny.. Przewijanie, prasowanie, pranie, układanie. Długie godziny czuwania przy gorączkującym dziecku. Tysiące trudnych pytań, które wymagały odpowiedzi - jak karmić, jak szczepić, czy już wzywać lekarza czy jeszcze zaczekać...

Teraz jednak, gdy patrzę na zdjęcia z łysą okrągłą główką, pulchnymi rączkami zaciśniętymi w piąstki... to pamiętam tylko miłość. Mała, nieruchoma kluseczka, która otwierała z zaciekawieniem ślipka, nieustannie zadziwiona otaczającym ją światem. Każdy kolejny dzień, odkrywanie nowych możliwości... Gdy nauczył się podnosić, by swobodniej sięgać po upatrzoną zdobycz, gdy odkrył, że sam może sobie po nią poraczkować, a ja z przerażeniem odkrywałam, że żaden zakątek domu nie był już dla niego niedostępny. Nabite guzy i obity od upadków tyłek, nowe porządki w szafkach i pościągane obrusy. Radość z obserwowania, jak maluch poznaje świat, uznając za cuda rzeczy dla nas tak oczywiste...

Również od dziecka można się wiele nauczyć.

Aż wreszcie w pełni samodzielne kroki. Bieg i pełnia szczęścia na buźce. Wolność, niezależność od rodziców. Do tego kolejny wspaniały wynalazek - słowa. Bo świata można nie tylko dotknąć, powąchać czy posmakować, można go również nazwać. Radość z mówienia, zabawy słowami i komunikacji z otoczeniem... Pierwsze doświadczenia z gospodarką rynkową, gdy w piaskownicy trzeba się zamienić na foremki... Pierwsze lekcje dyplomacji... A potem pierwsze prawdziwe kroki ku samodzielności, czyli przedszkole...

Często słyszałam, że małe dzieci to małe problemy, a duże dzieci... Zwykle oburzałam się, twierdząc, że nie ma nic poważniejszego niż pochrząkiwanie noworodka. Fakt, to mogło być niebezpieczne, lecz wiem, że prawdziwe wyzwania przychodzą właśnie teraz, kiedy nie tylko trzeba się stworkiem opiekować, ale i go wychowywać. To na rodzicach spoczywa ogromna odpowiedzialność.

Dziś słodki skrzacik twardo negocjuje ze mną warunki, na jakich zgodzi się posprzątać zabawki czy łaskawie zjeść kolację, jednakże szybko zapominam o poirytowaniu, kiedy zarzuca mi rączki na szyję, ściskając ją z całą energią małego ciałka, i mówi, że mopsik kocha mamusią...

To już cztery lata, Synku. Wszystkiego najlepszego, Kochany!


niedziela, 20 listopada 2011

Signum temporis


Tak jeszcze w uzupełnieniu wczorajszego posta...

Pokolenie naszych rodziców wspomina, że czasy komunizmu były szare, jednolite mundurki i puste półki sklepowe. Teraz zalewają nas migotliwe obrazy, wściekle kolorowy plastik, a wchodząc do sklepu nie wiadomo, w którą stronę skierować wzrok. A mimo to wydaje mi się, że wcale nie korzystamy z tej wolności, podporządkowując się innego rodzaju rygorom - moda pod dyktando, narzucana nam przez media rozrywka (seriale, show - strach włączać tv), jeśli książki - to koniecznie tzw. bestsellery, mniejsza o to, że najczęściej bezwartościowe, ważne, że wszyscy je czytają... Dziewczynkom już od małego wpaja się zainteresowanie modą, przekonanie, że mają dobrze wyglądać, chłopców - otacza gadżetami.

Mało kto ma odwagę naprawdę się wyróżniać. Określenie "outsider" ma raczej negatywne konotacje, a indywidualiści już od najmłodszych lat wytykani są palcami. 

Trochę przejaskrawiłam, lecz tak mniej więcej to odbieram.

A może zawsze tak było, tylko ja dopiero teraz to dostrzegam? Tak mnie jednak wychowano, aby szukać, dociekać, sięgać po coś więcej niż oferuje nurt popularny.


Miałam się w tym roku wcześniej zabrać za poszukiwanie prezentów, a tu grudzień już za pasem... Czas zakasać rękawy i choć na trochę ulec komercji...


sobota, 19 listopada 2011

Dziwne te nasze czasy..


Spotkałam ostatnio dziewczynkę, może 10- czy 11-letnią (chociaż pozory lubią mylić). Kuśtykała do szkoły w kozakach sprawiając przy tym wrażenie, jakby z trudem utrzymywała równowagę. Jej wciąż jeszcze dziecięce ciało nie było w stanie jeszcze poruszać się na ok. 4-5-centymetrowym obcasie. Gdybym nie była tak wstrząśnięta, powiedziałabym, że to wyglądało groteskowo.

Zabrzmię teraz jak zgrzybiała matrona, ale... "za moich czasów było to nie do pomyślenia". 

Zresztą to, co widuję na co dzień... Nie chodzi o to, że kilkanaście czy dwadzieścia lat temu dziewczyny nie próbowały pozować na starsze niż w rzeczywistości... Nie chodzi o przypadki takie, jak 10-letniej modelki, pokazywanej w sesjach, które niebezpiecznie ocierają się o dziecięcą pornografię...

Nie potrafię dokładnie wyrazić swojego niepokoju, nie podoba mi się jednak kierunek obecnych zmian. Z zasłyszanych przypadkiem rozmów czy podczytanych w internecie wypowiedzi widzę, że zbyt młodzi ludzie rezygnują z prawa do dzieciństwa, starając się jak najszybciej załapać na dorosłość. To i tak przecież dopadnie ich jeszcze z całą brutalnością... Moda naśladująca tzw. celebrytów, bezmyślne kopiowanie wzorów przy rezygnacji z własnego stylu i dążenie do ideału z okładki, będącego jedynie efektem photoshopa. Atakująca z każdej strony popkultura, gloryfikująca łatwe i przyjemne życie, głośna muzyka i seks, korzystanie z życia bez ograniczeń i bez konsekwencji.

Refleksja i świadomość tego, co jest fikcją, przychodzi dopiero z wiekiem, a zderzenie z dorosłą rzeczywistością może być bolesne.


Usiłuję zamknąć część mojej duszy na kluczyk, ale te drzwi się nie domykają...

czwartek, 17 listopada 2011

"Przysięga"


Skończyłam wczoraj ostatnią część "Przysięgi", z ogromną ulgą, muszę przyznać. Chociaż to krótki tekst, całość nie ma nawet 100 stron, pisało mi się to wyjątkowo trudno. I to nawet nie z tego względu, że wchodziłam w rolę kolejnych postaci, lecz dlatego, że musiałam zmierzyć się z ich trudnymi emocjami.

W sumie... takie właśnie było założenie.

Ciekawość odnośnie towarzyszących zdradzie uczuć zaspokoiłam, nie wiem jednak, czy to było dobre doświadczenie. Czasem chyba lepiej nie wiedzieć... Przeczytałam w międzyczasie na różnych forach, blogach, publikowanych w prasie listach wiele wyznań osób zdradzonych i zdradzających. To bardzo szeroki temat i chyba nie można każdej takiej sytuacji wrzucać do jednego worka. Często, gdy czytałam, budziły się we mnie wręcz mordercze instynkty, złość na wulgarne i bezmyślne zachowania, ludzi pozbawionych elementarnej przyzwoitości. Ale były też takie historie, w których nie tyle powiedziałabym "to dobry wybór", bo to nigdy nie jest właściwe, jednakże potrafiłam zrozumieć...

Najtrudniejsze jest moim zdaniem, że niezależnie od tego, czy chodziło o kilkumiesięczny romans czy  jednorazowy tylko wyskok w efekcie jakiegoś zamroczenia, szkody, jakie odnosi partner zdradzany, są nieodwracalne. Czasem była to jedna okropna chwila słabości, zagubienie w trudnej sytuacji czy też złość, a konsekwencje pozostawały na zawsze... Byłam głęboko poruszona trafiając na kontynuacje niektórych z tych  historii, napisane po kilku latach. Wiele z tych blizn nie znika... 

Taki internetowy przegląd nie ma oczywiście nic wspólnego ze statystyką, lecz... Większość par, o których czytałam, rozpadła się. Uraz u kogoś, kto raz został tak zraniony, rzutuje również na późniejsze związki. Znalazłam też jednak wyznania ze "szczęśliwym" zakończeniem, pary, którym udało się pokonać taki kryzys. Szczególnie poruszył mnie jeden blog pisany przez mężczyznę na przestrzeni paru lat, historia zmagań przede wszystkim z samym sobą - z podejrzliwością, bólem, złością, ale i ogromną miłością. 

Ciężko było wejść w te wszystkie emocje, przeżyć to razem z nimi, przez co pisanie "Przysięgi" było bardzo przytłaczające. Starałam się uczciwie przedstawić punkt widzenia każdej ze stron. Ostatecznie zdecydowałam się na raczej pozytywne zakończenie (nie napiszę "szczęśliwe", bo moim zdaniem to wcale nie jest przesądzone). W komentarzach pojawiły się wątpliwości, czy taki związek ma szanse przetrwać, czy nie rzucą sobie kiedyś tej przeszłości w twarz - nie wiem, zostawiam tą kwestię otwartą. Potrzebowałam jednak dać im tą odrobinę nadziei, szansy, że błąd można naprawić...


- Nieplawda, mama!

- Prawda, myszko.

- Nieplawda! A potem ten traktolek pojechał z dżipkiem...

- Traktorek.

- ...do takiej pieczaly...

- Pieczary.

- ...a tam spotkali ciężalówkę...

- Ciężarówkę, kochanie.

- ...i razem pojechali na placyk zabaw!

- Pracyk, synku, na pracyk.



Boli mnie głowa. Przymusowy dzień wolny, dobrze się złożyło, bo Skrzacik paskudnie zaflegmiony. Za długo był już zdrowy :/ Ach, miała być chwila wolnego czasu tylko dla mnie, trudno. Skupiam się na bieżących sprawach, konkretnych sytuacjach, w których potrzebna jest moja reakcja. 

Nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć. 

A jak niechcący zaczynam myśleć, uciekam w świat fantazji... Na szczęście sporo mam jeszcze opowiadań do przeczytania, zaopatrzyłam się też ostatnio w nowe książki. Tyle że myślenie zwykle włącza się w chwilach, gdy nie mam jak czytać, wówczas pozostaje mi jedynie planowanie własnych ff. Chwilowo jednak jestem nimi zmęczona - "Bandyta" ma się już ku końcowi, a przed "Alpine" chyba zrobię sobie małą przerwę...


poniedziałek, 14 listopada 2011

Mgliste obrazki



Trafiłam wczoraj na widok, o jakim marzy chyba każdy użytkownik aparatu. 

Opromieniona złotawym światłem gasnącego dnia łąka, otulona białą, rwącą się powłoczką delikatnych mgieł. Pośrodku malownicze zakola rzeki, leniwie odbijającej kolory nieba, na dalszym planie ciemne kontury miasta, strome dachy kamienic i majestatyczna, neogotycka wieża kościelna, odcinająca się dumnie na tle zalewającego horyzont różu i pomarańczu.

Ech, to było tak piękne, że aż kiczowate.

Nawet gdybym miała ze sobą statyw, żeby należycie przymierzyć się do tego obrazka, to nowoczesna i dość zatłoczona obwodnica nie przewidywała najmniejszego zjazdu, zatoczki, z której mogłabym skorzystać. Szkoda.


Dziś od rana pogoda przypomniała za to, że zima już tuż tuż... Brudnoszare tym razem mgły otumaniały, budząc zwątpienie, czy to już jawa czy wciąż jeszcze jakiś nieprzyjemny sen. Mróz, który ściął zalegające przy krawężnikach kałuże, zeszklił też ostatnie kwiaty i spóźnialskie liście, wciąż jeszcze gdzieniegdzie zdobiące gałązki. Teraz, przyozdobione białym ząbkowanym konturem, przypominają kandyzowane owoce. Za parę dni i one opadną, zgniją, by powrócić za parę miesięcy w innym już kształcie.

Trzeba się jednak przeprosić z zimową kurtką i kozakami :/


Kawałek na dziś: Leonard Cohen - Take This Waltz.

czwartek, 10 listopada 2011

Chwila


Młoda kobieta przystanęła przed sklepem, a w jej oczach pojawiła się rozterka.
- Zapomniałam wziąć z domu wodę...
- Marta, kupisz na dworcu. – Mruknął niecierpliwie jej towarzysz, ściskając w dłoni mocno wypchaną torbę. – Jesteśmy już spóźnieni.
Otuliła się szczelniej szalikiem, próbując znaleźć w nim trochę ochrony przed przenikliwym chłodem tego poranka. Zerknęła na pobliski przystanek, wyłaniający się z nieprzyjaznej, brudnoszarej mgły i ponownie na sklep. Spędzą w pociągu dwie godziny, pewno znowu będzie duszno, a wolałaby teraz unikać zasłabnięć. Kolej mogła być niedoinwestowana, lecz na ogrzewaniu wagonów z pewnością nie oszczędzano.
- Daj mi piętnaście sekund, proszę. – Posłała mu jeden z tych szczególnych uśmiechów, jakie jej nigdy nie zawodziły. – Kupię nam jeszcze drożdżówki. – Dorzuciła kuszącą obietnicę.
Chłopak wpatrywał się przez chwilę w błagalnie zmrużone oczy, zarumienione od zimna policzki, na których tak często tworzyły się słodkie dołeczki. Od dawna wiedział, że był bez szans wobec tego spojrzenia.
- Wiedźma, znowu czarujesz. – Westchnął zrezygnowany, ruszając w stronę drzwi. – Chodźmy, byle szybko.
- Możesz zaczekać na zewnątrz. – Posłała mu w powietrzu buziaka. – Zaraz wracam.
Okręciła się w miejscu, szybko wchodząc do sklepu, a jej dłoń mimowolnie powędrowała w stronę brzucha. Dopiero wczoraj się upewniła, nie powiedziała mu jednak na razie, zostawiając sobie tę niespodziankę na weekend. Od dawna planowali ten wyjazd, tęskniąc już za jakimś wypadem za miasto, a teraz okazało się, że mieli co świętować.
Wyciągnęła właśnie portfel, żeby zapłacić, kiedy jej uwagę przyciągnął nieprzyjemny pisk opon, ostro hamujących na śliskiej tego ranka kostce brukowej, a następnie charakterystyczny trzask gniecionej blachy. Ktoś krzyknął, coś zadzwoniło, hałas przybliżył się. Obejrzała się akurat w tej chwili, gdy samochód wpadł na chodnik w ułamku sekundy zmiatając stojącą przed sklepem sylwetkę.
***
Poranne korki zawsze go irytowały. Jak wcześnie by nie wyszedł z domu, zawsze w jakiś wpadał. W dodatku ta pogoda była tak irytująca, mglista i ponura, gdyby nie zegarek, nie potrafiłby nawet powiedzieć, która była godzina.
Już był spóźniony na pierwszą lekcję.
Na kolejnych światłach ze zniecierpliwieniem wcisnął gaz, wykorzystując zatoczkę autobusową, aby wyprzedzić niemiłosiernie wlokącego się przed nim grata. Pobłogosławiwszy silnik, który dawał mu możliwość takiego zrywu, wykorzystał prosty odcinek ulicy, aby rozpędzić się przed następnymi światłami, jeszcze dwie przecznice i będzie przed tą cholerną szkołą. Klasa maturalna, diabli by to wzięli.
Kątem oka dostrzegł po lewej znajomą czerwoną kurtkę, obejrzał się tylko na sekundę, a później wszystko zaczęło się toczyć w przyspieszonym tempie. Jedno z kół wybiło na nierówności, której nie pamiętał, odruchowo szarpnął kierownicą, by wyrównać tor ruchu, lecz mokry bruk nie dawał przyczepności i ku jego przerażeniu, samochód zaczął bezwładnie kręcić się na boki.
Hamować! Skręcić! Boże!
Pierwsze uderzenie w jadący przed nim samochód zmieniło tor ruchu, chciał zahamować, lecz w panice tylko dodał gazu, wymijając kolejny pojazd, nadjeżdżający z naprzeciwka. Jego panowanie nad kołami było już jednak tylko pozorne, nie mógł nic poradzić na to, iż rozpędzony wjechał na chodnik. Czas wcale nie zwolnił, sekundy nie wydłużyły się nienaturalnie, jak w filmach, widział jednak przez krótki moment twarz mężczyzny, zanim zniknęła ona pod maską jego samochodu.
Zatrzymał się dopiero na słupie parę metrów dalej.

Pewny swoich umiejętności dzieciak, uważający się za mistrza kierownicy.

Innym razem znów ktoś, kto za bardzo się spieszy, a jeśli nawet wie, iż to ryzykowne, wydaje mu się, że i tym razem się uda. Ostry zakręt, ciężarówka, która wyjechała trochę na drugi pas, próba wyminięcia i tragedia, po której wkrótce jedynym śladem będzie mały, drewniany krzyż.

Nieuprzątnięte w porę gigantyczne sople, wiszące tuż nad ruchliwym chodnikiem. Ekipa miała przyjechać następnego dnia.

Doniczka, którą strącił trzaskający oknem przeciąg. Starsza pani postawiła ją na parapecie tylko na moment, żeby jej ulubiony kwiatek zaznał trochę słońca.

Dwie dziewczyny, które przebiegły na czerwonym próbując złapać tramwaj. Młoda kobieta wyhamowała w ostatniej chwili, skręcając, aby w nie nie uderzyć. Jej samochód ustawił się bokiem, a jadący z tyłu pojazd zepchnął ją na torowisko, prosto pod rozpędzony tramwaj.

Babcia, która odebrała pełnego energii wnuka z przedszkola, z wysiłkiem ciągnąc nogę za nogą. Tuż przed przejściem dziecko wyrwało rączkę z jej słabego uścisku, spiesząc się, by obejrzeć okno sklepu z zabawkami po drugiej stronie ulicy. Zawsze przechodziło tamtędy z tatą. Wbiegło na jezdnię w najgorszym z możliwych momentów.

Nie ma sensu o tym myśleć, zawczasu się zamartwiać, czy uda się nam dzisiaj wrócić do domu. Czy nasi bliscy wrócą. Ale… czasem to tylko chwila, która zmienia wszystko :(


wtorek, 8 listopada 2011

Seksizm


Trafiłam ostatnio na wywiad z francuską działaczką na rzecz praw kobiet (ogólnie ujmując, bo pani Gresy jest aktywnym politykiem). Abstrahując od światopoglądu lansowanego przez "Wysokie Obcasy"... Z wieloma jej wypowiedziami trudno mi się nie zgodzić - seksizm jest tak powszechny, że społeczeństwo nie uważa go za nic niewłaściwego. Od powszechnego przyzwolenia na uwagi wykraczające poza grzeczne komplementy, poprzez wszechobecne reklamy uprzedmiotowiające kobiece ciało, po stawianie kobietom wysokich wymagań - mają nie tylko dobrze wyglądać, lecz również spisywać się zarówno w domu (kobiece zadania), jak i  pracy (męskie zadania). I nikt tu nie mówi o stereotypie samca, wracającego do domu, by zasiąść przed telewizorem. Mimo tak popularnego równouprawnienia i związków partnerskich, mam wrażenie, że wciąż większość obowiązków spoczywa na kobiecej głowie... Bo który facet jest w stanie skutecznie zaplanować zakupy, pranie czy gotowanie obiadów na cały tydzień?

Z drugiej jednak strony nie podoba mi się model amerykański, gdzie mężczyzna "boi się" wsiąść z kobietą do windy, żeby nie narażać się na zarzuty o molestowanie. Choć sama nierzadko czuję się niekomfortowo w towarzystwie panów, którym wydaje się, iż są po prostu szarmanccy, nie poparłabym takiej skrajności.

Tak się właśnie zastanawiam, gdzie jest odpowiednia granica? Od wieków wiele społecznych reguł nastawionych było na ochronę kobiecej czci... A dziś? Wulgarne dowcipy budzą we mnie niesmak, podobnie jak szyld z biuściastą panią, zachęcającą do zatrzymania się w przydrożnym barze, a kiedy mam przejść obok grupy panów naprawiających drogę wolę wybrać inną trasę. Nawet program telewizyjny nie jest "bezpieczny", z licznymi reklamami późnonocnych serwisów czy bardzo męskich tapet do telefonów...





Głowa mi pęka :/ W takich warunkach myślenie jest raczej utrudnione.
Nie dałoby się jej jakoś wymienić?



poniedziałek, 7 listopada 2011

Do trzech razy sztuka...


Najpierw rozbiłam głowę, zbyt energicznie prostując się od zmywarki i zapominając o uchylonej szafce. Aż mnie zamroczyło, musiałam usiąść na ziemi, powoli dojść do siebie. Najgorsze było to, że nie miałam na kim odreagować, gdyż to ja sama zostawiłam otwarte drzwiczki... No dobra, trochę pozłościłam się na męża, który zamiast od razu mnie przytulić pytał się z głupią miną, co mi dolega. Guza czuję jeszcze dzisiaj, po dwóch dniach.

Wczoraj z kolei nadziałam się z rozpędem na drążek gimnastyczny, zamontowany w drzwiach dokładnie na wysokości moich ust (na potrzeby Skrzata). Niemal straciłam zęby. Rozorane dziąsło, rozcięta i zapuchnięta warga spowodowały, że kilka osób podsunęło mi numer infolinii ze wsparciem dla maltretowanych kobiet. Jak miło. Mężuś natomiast uznał, że najlepszą metodą pocieszenia mnie będzie rozśmieszanie. Przed poduszką się uchylił, za to ołówkiem już go trafiłam.

Dziś jak na razie bez wypadków, dzień jednak jeszcze się nie skończył. W końcu do trzech razy sztuka, aż się boję nauki...



Jestem zmęczona, tak cholernie zmęczona.

Nie fizycznie, bo niewyspanie to tak na własne życzenie, ale psychicznie. Czuję się odpowiedzialna za naszą trójkę, jednak nie radzę sobie ze wszystkim, co się z tym wiąże. Skrzat potrzebuje dużo uwagi i anielskiej wprost cierpliwości, mąż - niezachwianego wsparcia. A ja nie mam już siły, by zmierzyć się z własnymi problemami... Chociaż przynajmniej ostatnio wypłakuję się w ramionach męża, nie samotnie w poduszkę :/

Mieliśmy mieć w tym tygodniu urlop, mieliśmy wyjechać gdzieś, odpocząć i nadrobić sprawy, o których trzeba porozmawiać, pomyśleć. Mieliśmy spędzić ze sobą czas, po prostu ciesząc się swoją obecnością... Ale nie dostał urlopu. Nie bo nie. Nieważne, że w tym roku latem wykorzystywał jeszcze zaległy, ubiegłoroczny...

Najgorsza jest bezsilność.

W tej chwili nie jestem w stanie niczego zmienić, sięgnąć po żadną pomoc, dopóki nie zmienią się okoliczności, które ode mnie już nie zależą. To mnie wykańcza...


Kawałek na dziś - z filmu "Droga". Muszę wrócić do płyt Nicka Cave'a...



niedziela, 6 listopada 2011

...

Miał być dziś inny wpis, ale... Życie jest k... niesprawiedliwe :(


Tak mi przykro, A.
:(

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...