Cztery lata temu listopad dłużył się w nieskończoność. Zimny, ciężki, czas narzekań i niekończącego się czekania. Wreszcie... Ból, łzy, krzyk i krew. A potem nasz świat stanął na głowie.
Pewna mądra kobieta powiedziała mi kiedyś, że na dwie rzeczy w życiu nie da się przygotować. Na śmierć kogoś bliskiego i narodziny własnego dziecka. To prawda.
Cztery lata temu nie mogłam zasnąć i tylko wpatrywałam się w zimny świt za oknem, czekając, aż przyjdzie po mnie pielęgniarka podłączyć kroplówkę. Modliłam się, żeby w końcu coś się ruszyło. Ruszyło się.
Tatuś jako pierwszy przytulił tą maleńką istotkę, pierwszy trzymał w ramionach... U mnie - nie było jakichś ogromnych emocji, tego często opisywanego wzruszenia, magicznej chwili, gdy dziecko po raz pierwszy spojrzało w oczy. Owszem, cieszyłam się, lecz byłam zbyt wyczerpana i otumaniona bólem, by w pełni to do mnie dotarło. Lecz nawet wtedy... wiedziałam, iż na świecie pojawił się ktoś bezbronny i całkowicie od nas zależny. Mały człowieczek, coś nowego, powstałego z dwojga kochających się ludzi. Nawet wtedy... gdy niezbyt przytomna leżałam pod kolejną kroplówką, wiedziałam, że tuż obok mnie była ta b. ważna osóbka...
Przez minione cztery lata wiele było nieprzespanych nocy, zszarganych nerwów i funkcjonowania na granicy wytrzymałości. Ba, każda kolejna próba, czy to choroba czy wycinający się ząbek, dowodziły, że te granice można przesunąć jeszcze dalej... i znów wstać... Niekończące się kołysanie głęboką nocą spłakanej istotki, noszenie jej dalej, kiedy wstawał nowy dzień, czy wreszcie wspólne łkanie, gdy brakowało już sił. Łapanie pięciu minut snu podczas karmienia, by móc przetrwać kolejne dwie godziny.. Przewijanie, prasowanie, pranie, układanie. Długie godziny czuwania przy gorączkującym dziecku. Tysiące trudnych pytań, które wymagały odpowiedzi - jak karmić, jak szczepić, czy już wzywać lekarza czy jeszcze zaczekać...
Teraz jednak, gdy patrzę na zdjęcia z łysą okrągłą główką, pulchnymi rączkami zaciśniętymi w piąstki... to pamiętam tylko miłość. Mała, nieruchoma kluseczka, która otwierała z zaciekawieniem ślipka, nieustannie zadziwiona otaczającym ją światem. Każdy kolejny dzień, odkrywanie nowych możliwości... Gdy nauczył się podnosić, by swobodniej sięgać po upatrzoną zdobycz, gdy odkrył, że sam może sobie po nią poraczkować, a ja z przerażeniem odkrywałam, że żaden zakątek domu nie był już dla niego niedostępny. Nabite guzy i obity od upadków tyłek, nowe porządki w szafkach i pościągane obrusy. Radość z obserwowania, jak maluch poznaje świat, uznając za cuda rzeczy dla nas tak oczywiste...
Również od dziecka można się wiele nauczyć.
Aż wreszcie w pełni samodzielne kroki. Bieg i pełnia szczęścia na buźce. Wolność, niezależność od rodziców. Do tego kolejny wspaniały wynalazek - słowa. Bo świata można nie tylko dotknąć, powąchać czy posmakować, można go również nazwać. Radość z mówienia, zabawy słowami i komunikacji z otoczeniem... Pierwsze doświadczenia z gospodarką rynkową, gdy w piaskownicy trzeba się zamienić na foremki... Pierwsze lekcje dyplomacji... A potem pierwsze prawdziwe kroki ku samodzielności, czyli przedszkole...
Często słyszałam, że małe dzieci to małe problemy, a duże dzieci... Zwykle oburzałam się, twierdząc, że nie ma nic poważniejszego niż pochrząkiwanie noworodka. Fakt, to mogło być niebezpieczne, lecz wiem, że prawdziwe wyzwania przychodzą właśnie teraz, kiedy nie tylko trzeba się stworkiem opiekować, ale i go wychowywać. To na rodzicach spoczywa ogromna odpowiedzialność.
Dziś słodki skrzacik twardo negocjuje ze mną warunki, na jakich zgodzi się posprzątać zabawki czy łaskawie zjeść kolację, jednakże szybko zapominam o poirytowaniu, kiedy zarzuca mi rączki na szyję, ściskając ją z całą energią małego ciałka, i mówi, że mopsik kocha mamusią...
To już cztery lata, Synku. Wszystkiego najlepszego, Kochany!
Tatuś jako pierwszy przytulił tą maleńką istotkę, pierwszy trzymał w ramionach... U mnie - nie było jakichś ogromnych emocji, tego często opisywanego wzruszenia, magicznej chwili, gdy dziecko po raz pierwszy spojrzało w oczy. Owszem, cieszyłam się, lecz byłam zbyt wyczerpana i otumaniona bólem, by w pełni to do mnie dotarło. Lecz nawet wtedy... wiedziałam, iż na świecie pojawił się ktoś bezbronny i całkowicie od nas zależny. Mały człowieczek, coś nowego, powstałego z dwojga kochających się ludzi. Nawet wtedy... gdy niezbyt przytomna leżałam pod kolejną kroplówką, wiedziałam, że tuż obok mnie była ta b. ważna osóbka...
Przez minione cztery lata wiele było nieprzespanych nocy, zszarganych nerwów i funkcjonowania na granicy wytrzymałości. Ba, każda kolejna próba, czy to choroba czy wycinający się ząbek, dowodziły, że te granice można przesunąć jeszcze dalej... i znów wstać... Niekończące się kołysanie głęboką nocą spłakanej istotki, noszenie jej dalej, kiedy wstawał nowy dzień, czy wreszcie wspólne łkanie, gdy brakowało już sił. Łapanie pięciu minut snu podczas karmienia, by móc przetrwać kolejne dwie godziny.. Przewijanie, prasowanie, pranie, układanie. Długie godziny czuwania przy gorączkującym dziecku. Tysiące trudnych pytań, które wymagały odpowiedzi - jak karmić, jak szczepić, czy już wzywać lekarza czy jeszcze zaczekać...
Teraz jednak, gdy patrzę na zdjęcia z łysą okrągłą główką, pulchnymi rączkami zaciśniętymi w piąstki... to pamiętam tylko miłość. Mała, nieruchoma kluseczka, która otwierała z zaciekawieniem ślipka, nieustannie zadziwiona otaczającym ją światem. Każdy kolejny dzień, odkrywanie nowych możliwości... Gdy nauczył się podnosić, by swobodniej sięgać po upatrzoną zdobycz, gdy odkrył, że sam może sobie po nią poraczkować, a ja z przerażeniem odkrywałam, że żaden zakątek domu nie był już dla niego niedostępny. Nabite guzy i obity od upadków tyłek, nowe porządki w szafkach i pościągane obrusy. Radość z obserwowania, jak maluch poznaje świat, uznając za cuda rzeczy dla nas tak oczywiste...
Również od dziecka można się wiele nauczyć.
Aż wreszcie w pełni samodzielne kroki. Bieg i pełnia szczęścia na buźce. Wolność, niezależność od rodziców. Do tego kolejny wspaniały wynalazek - słowa. Bo świata można nie tylko dotknąć, powąchać czy posmakować, można go również nazwać. Radość z mówienia, zabawy słowami i komunikacji z otoczeniem... Pierwsze doświadczenia z gospodarką rynkową, gdy w piaskownicy trzeba się zamienić na foremki... Pierwsze lekcje dyplomacji... A potem pierwsze prawdziwe kroki ku samodzielności, czyli przedszkole...
Często słyszałam, że małe dzieci to małe problemy, a duże dzieci... Zwykle oburzałam się, twierdząc, że nie ma nic poważniejszego niż pochrząkiwanie noworodka. Fakt, to mogło być niebezpieczne, lecz wiem, że prawdziwe wyzwania przychodzą właśnie teraz, kiedy nie tylko trzeba się stworkiem opiekować, ale i go wychowywać. To na rodzicach spoczywa ogromna odpowiedzialność.
Dziś słodki skrzacik twardo negocjuje ze mną warunki, na jakich zgodzi się posprzątać zabawki czy łaskawie zjeść kolację, jednakże szybko zapominam o poirytowaniu, kiedy zarzuca mi rączki na szyję, ściskając ją z całą energią małego ciałka, i mówi, że mopsik kocha mamusią...
To już cztery lata, Synku. Wszystkiego najlepszego, Kochany!
Pięknie napisane, cała prawda.... :) Wszystkiego naj... dla Skrzacika!!
OdpowiedzUsuńAniu wszystkiego najlepszego dla synka :)..
OdpowiedzUsuńPięknie to opisałaś.. chyba nie mogę nic dodać ani ująć..
Anuś
I to już 4 lata, a ja pamiętam śliczną kobietę z pięknym brzuszkiem na czarno-białych fotografiach wśród korali :)
OdpowiedzUsuńWszystkiego najlepszego dla Twojego synka :)