środa, 29 sierpnia 2012

Co w trawie piszczy...


Ten post jest ze specjalną dedykacją dla Anetki :)  

Do Twojego obiektywu również można dokręcić soczewki makro, wymigiwać możesz się tylko ewentualnie brakiem czasu :)

W czasie urlopu miałam czas, aby się trochę pobawić, zresztą okolica aż prosiła się o zdjęcia makro. Sprzęt, którym dysponuję, nie jest profesjonalny, mój obiektyw jest raczej z tych prostych, a ja wciąż się uczę, niewielka głębia ostrości bardzo utrudniała zadanie, miałam z tym jednak dużo zabawy.

Większość z tych zdjęć zrobiłam kilka do kilkunastu metrów od domku. Wystarczyło przykucnąć na krawędzi łąki i chwilę zaczekać, przyjrzeć się temu, co siedziało w trawie...




Makrofotografia moim zdaniem najlepiej sprawdza się w przypadku kwiatów - przy bezwietrznej pogodzie. Kwiatek nie ucieknie, można bez pośpiechu wybrać kąt, ustawić ostrość, poobserwować najkorzystniejsza światło.

Natomiast zwierzęta... W Kopernicy aż roiło się od maleńkich żabek - słodkich, ale przemieszczających się w iście ekspresowym tempie. Nie sposób było zrobić im normalnego zdjęcia (leśna ściółka = mało światła), o makro już nie wspominając. 
Raz przymierzałam się do jednego z pająków, gdy ten nagle poderwał się i pomknął do krawędzi sieci - zmierzała tam biedronka (dotychczas nie zwróciłam uwagi, jak szybko przemieszczają się te małe, czerwone stwory). Przez chwilę owad i pająk wpatrywały się w siebie, być może o czymś tam sobie dyskutowały, po czym rozeszły się każdy w swoją stronę. Komuś może to się wydawać nudne czy banalne, mi jednak te obserwacje sprawiły frajdę. Podglądanie maleńkiego świata... Zdarzyło mi się obserwować moment, jak trzmiel wpadł w pajęczynę. Wielki pająk już biegł w jego stronę, nie wyglądało to dobrze, lecz udało mu się wyrwać. Niemal wstrzymywałam oddech.

Innym znów razem ustawiałam ostrość na chrząszcza, ale przeszkadzało mi źdźbło trawy. Już je odsuwałam, kiedy wypatrzyłam na nim małego pajączka. Zdjęcie poniżej (pełen kadr, bez przycinania) pokazuje skalę.


Największą frustrację budziły we mnie ważki. To niezwykłe owady, eleganckie i tak zwinne, wspaniale wyglądają w locie, trudno je jednak podejść. Albo od razu uciekają, albo usiądą tak, że nie sposób zrobić im czytelnego zdjęcia. Zresztą nawet, kiedy udawało mi się podejść bliżej (tzn. siadałam na pniaki, dookoła którego sporo ich latało, i czekałam, aż któraś wyląduje), nie umiałam ustawić ostrości tak, by objęła całe skrzydła...





To biedactwo wyłowiliśmy z jeziora. Była ogromna, rozpiętość skrzydeł większa niż moja dłoń. Pomimo wyczerpania walczyła dzielnie - łapała się patyczka z siłą, o jaką nie podejrzewałabym owada. Nie można było mieć wątpliwości, że to drapieżnik - miała w sobie jakąś taką agresję, nie podstawiłabym jej dłoni. Niestety, nie udało się jej uratować - chociaż po wyjęciu z wody i odłożeniu w bezpieczne miejsce trzepotała skrzydełkami, następnego dnia znalazłam ją w tym samym miejscu bez życia.


Kilka razy zdarzyło mi się, iż po przysunięciu obiektywu do mojego celu zamiast zrobić zdjęcie szybko odskakiwałam. Nie wszystkie robaczki miło ogląda się w powiększeniu ;)



Najciekawsze dla mnie, poza tymi niebieskimi żukami gnojakami, były... pająki. Tyle że większość ustawiała się "brzuchem" do widowni, a próba przejścia na drugą stronę groziła zniszczeniem sieci i spłoszeniem modela.

Nad ostrością muszę jeszcze popracować.

Z moich sugestii:
- dobrze, żeby tło nie było jasne, w przeciwnym razie nasz obiekt może wypaść zbyt ciemny, czasem wystarczy odrobinę zmienić kąt patrzenia; nie powinno być też zbyt "pstrokate"
- warto ustawić obiektyw na wysokości fotografowanego celu - nie z góry, nie z dołu :)




Zdjęcia makro wymagają sporo cierpliwości, wielu prób, z pewnością jednak warto się z nimi zmierzyć. To świetna zabawa :) Wciąga :)

Inna rzecz, że po początkowym oszołomieniu, gdy jednego dnia na łące zapełniłam całą kartę, zaczęłam uważniej wybierać cele. Bo tak, jak uwielbiam fotografować, równie wielką przyjemność sprawiało mi po prostu włóczenie się po lesie, sycenie zmysłów tym spokojem.








Bez kapturka


Mąż wykazuje coraz więcej cierpliwości i zrozumienia dla moich kaprysów, korzystam więc, kiedy tylko mogę. Może to próżność... lecz późniejsze obrabianie tych zdjęć daje mi ogromną frajdę, poza tym powtarzam sobie, że to po prostu miła pamiątka.

Włóczyliśmy po dość bezludnej okolicy, mogłam więc bez skrępowania biegać, siadać czy ścigać się w tych strojach ze Skrzatem. Tak przy okazji sprawdziliśmy - nawet duży przedszkolak mieści się cały pod spódnicą. Nabrałam też szacunku dla kobiet, które dawniej na co dzień radziły sobie z tymi strojami - miałam na sobie co prawda tylko trzy warstwy, a i tak plątały mi się pod nogami, nie wspominając o tym, ile gałązek przyczepiało się do tiulu. 

Wreszcie mogłam wypróbować halkę, którą szyłam od wiosny ;) Może nie trwałoby to aż tak długo, gdybym nie odkładała jej pod byle pretekstem w kąt. Brałam się za nią, ilekroć słuchałam szkoleń on-line, i właściwie nie wiem, czego bardziej unikałam - samych szkoleń czy szycia ;)

Uszycie halki było nie tyle trudne, co żmudne - składała się ona z kolejnych warstw, z których najniższa miała 20 metrów długości. Ten pas musiałam ręcznie przymarszczyć do długości 10 metrów i doszyć do kolejnej warstwy. Tą z kolei przymarszczałam do 5 metrów i znów doszywałam. I tak dalej... Halka jest z mięciutkiego tiulu, zadanie było więc prostsze niż przy wcześniejszych (krótkich) halkach z bardziej sztywnego materiału, ale trwało i trwało... W sumie było tego coś ze 40 metrów (pasów o takiej łącznej długości - zużyłam na to 5 mb tiulu).

Zdjęcie jest fatalnej jakości, musiałam je rozjaśnić:


Kiedy parę lat temu wybierałam suknię ślubną, szukałam takiej z szerokim dołem - nie zrażały mnie sztywne halki na kołach. I owszem, miałam swoją suknię z bajki... Teraz jednak doceniłam zalety takiej miękkiej halki - spódnica na niej układa się bardziej naturalnie, przyjemniej się w niej poruszać, pięknie faluje, kiedy się w niej idzie. A gdyby jeszcze była uszyta przez profesjonalistkę, z odpowiedniego materiału...


Chwilowo szyciu halek mówię "nie", niewykluczone jednak, iż zmienię zdanie i będę dalej eksperymentować. Teraz... marzy mi się jeszcze peleryna :) Nie mam aż takich ambicji, wolałabym upolować jakąś gotową (raz po raz przeszukuję Allegro pod kątem takich nietypowych ciuszków), jeśli jednak znalazłabym odpowiedni materiał - kto wie? Taką z koła lub z 3/4 koła? Długą, z głębokim kapturem? 

Wzdycham też oczywiście do strojów "tolkienowskich", takiej aksamitnej sukni z szerokimi rękawami i trenem, ale... Najpierw muszę się trochę jeszcze pouczyć na prostszych wzorach. Właściwie tą część z szyciem mogłabym pominąć. Bardziej interesują mnie zdjęcia i sama zabawa w przebieranie się :)


To tylko pajęczyna :) Kto powiedział, że jedwab i koronka nie są dobrym strojem na grzybobranie? Uzbierałam cały worek! Brakowało mi jedynie malowniczego koszyczka.



Kopernica


Nie wiem, czy zmieści mi się tyle zdjęć, ile bym chciała, ani czy moje komentarze będą miały jakiś sens.. ale spróbuję. Byliśmy w Kopernicy w Borach Tucholskich - jeśli ktoś lubi spokój oraz czysty las, serdecznie polecam! Nasz ośrodek położony był parę kilometrów od wsi, kilkanaście - od Chojnic. Na ścieżkach było zupełnie pusto, można było rozkoszować się ciszą..

Poza wspomnieniami przywiozłam też m.in. pamiątkę w postaci zdjęcia rtg dłoni, zawsze chciałam takie mieć, choć może nie za cenę aż takiego bólu. Ale mogło być gorzej.







Sam ośrodek składał się z 9 domków (starego typu, ale wewnątrz gruntownie odnowionych, kuchni ani łazience nie miałam nic do zarzucenia, w pokojach też było czysto) oraz świetlicy. Mały placyk zabaw, basen oraz boisko. Do jeziora było ok. 700 metrów przez las. Właściciel stworzył wyjątkowo serdeczną atmosferę, dbał o gości.




Wszędzie dookoła były takie tabliczki  :) Cały teren objęty był programem Natura 2000 - Wielki Sandr Brdy. Dla mnie możliwość spędzenia czasu w odcięciu od tego całego zabieganego świata... była ogromną przyjemnością.


Jezioro Charzykowskie, ze wszystkimi swoimi zatoczkami, z perkozami, kormoranami i bielikami jest niezwykle malownicze. Żałuję, że nie udało nam się popływać po nim, choćby na rowerku. Ale było tyle innych zajęć...



Wreszcie był czas na książki, na rozmowy... Sporo czasu spędziłam na łące z nosem w trawie, ale te zdjęcia będą w innym poście. Nasz Skrzat tryskał energią - okoliczne ścieżki pełne były "magicznych" rysunków, budowaliśmy pułapki na wężony, szałasy oraz armie rycerzy z patyków, kryliśmy się przed zasadzkami taplawców i bladaczek. Wieczorami rozgrywane były mecze badmintona (przy czym Skrzat za ciekawsze od machania paletką uznawał przeszkadzanie w grze rodzicom). Były stwory z plasteliny i zamki na plaży. I było tyle niestworzonych historii, bajek ciągnących się przez cały spacer albo i dłużej...


Tym "patyczkiem" Skrzat postanowił sprawdzać dno w jeziorze.


Nie byłabym sobą, gdybym nie skorzystała z okazji do sesji...


Grzybów było dużo, podobno, nam jednak nie chciało się za nimi chodzić. Zbierałam je jedynie wzdłuż ścieżki, jak już na jakiegoś wpadłam. I tak przez dwa tygodnie uzbierało się całe pudełko, zawiozłam mamie - na Wigilię.




Zdjęcia zdecydowanie nie oddają magii tych miejsc, intensywnych kolorów, świeżości zieleni... Nie czuć zapachu... Nie widać tej gry światła - szczególnie popołudniami, gdy słońce wisiało już nisko, a jego przebłyski między drzewami dawały złudzenie, jakby mignęła gdzieś suknia tańczącego elfa...



Było też oczywiście sporo terenów podmokłych, a co za tym idzie, pełno maleńkich krwiopijców - polecam Autan, najlepszy ze środków, jakie próbowałam. Bardzo skuteczny, nie mogliśmy narzekać na komary.



Próbowałam też oczywiście pisać, ale... zwykle kończyło się tym, że zamiast  notes gapiłam się na rozciągającą się za tarasem łąkę i polujące nad nią ważki...


W lesie trafiliśmy na niewielki poniemiecki cmentarz. Gdyby nie ogrodzenie... pewnie dawno by przepadł. Grobów i tak prawie nie dało się rozpoznać, na jedynej zachowanej tablicy udało mi się odczytać datę śmierci - rok 1900. To dziwne uczucie, taki ślad po ludziach, którzy tam kiedyś żyli. Zapomniani, nie zachowały się nawet imiona...





Pogoda dopisała. Może kilka nocy było dość chłodnych, ale to sprzyja integracji. Ważne, że nie było zimno, nie było skwarnie, cały zakres pośredni nam odpowiadał. Trafił się jeden deszczowy dzień, który zaowocował stosem rysunków, serią zdjęć kropelek na źdźbłach trawy oraz tym, że Skrzat nauczył się nie tylko grać, ale i kantować w gry planszowe.

Raz trafiła się burza z gradem. To było... mocne, kiedy nad lasem przetoczyły się potężne wyładowania. Następnego dnia znaleźliśmy w lesie wiele połamanych drzew.






Czego nam tam nie brakowało - to z pewnością yorków ;) I miejscowe i przyjezdne... Mieliśmy spore wątpliwości, czy stworzenia te można nazwać psami (gościły tam również m.in. labradory, bardzo leniwy rottweiler oraz dog arlekin, co do którego jedno z dzieci za nic nie dało się przekonać, że nie jest krową). W każdym razie trzeba było uważać, żeby któregoś nie rozdeptać, a manewrowanie samochodem było poważnym przedsięwzięciem logistycznym.








A jak nie yorki, to maltańczyki...


Dobrze, że w końcu nie zabieraliśmy naszej kotki...






To podobno skorupa jaja żurawia. Nie wiem...


W lesie człowiek jest intruzem. Dzika przyroda wchodzi z każdej strony - koło domku skakały żaby, pod domkiem - chrobotały myszy. Do nieustannego bzyczenia różnych owadów trzeba się przyzwyczaić, podobnie jak do patrzenia pod nogi, żeby czegoś nie rozdeptać.

Nie musiałam się zbytnio starać, żeby zrobić zdjęcie. Wystarczyło usiąść z kawą przy basenie... Najpierw przyszedł Zyguś, sprawdzić, co mam do kawy. Potem pojawiali się kolejni goście...






To tylko takie "streszczenia", zdjęć do pokazania mam więcej ;) Ale to przy różnych okazjach, żeby się nie znudziły.






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...