Nie wiem, czy zmieści mi się tyle zdjęć, ile bym chciała, ani czy moje komentarze będą miały jakiś sens.. ale spróbuję. Byliśmy w Kopernicy w Borach Tucholskich - jeśli ktoś lubi spokój oraz czysty las, serdecznie polecam! Nasz ośrodek położony był parę kilometrów od wsi, kilkanaście - od Chojnic. Na ścieżkach było zupełnie pusto, można było rozkoszować się ciszą..
Poza wspomnieniami przywiozłam też m.in. pamiątkę w postaci zdjęcia rtg dłoni, zawsze chciałam takie mieć, choć może nie za cenę aż takiego bólu. Ale mogło być gorzej.
Sam ośrodek składał się z 9 domków (starego typu, ale wewnątrz gruntownie odnowionych, kuchni ani łazience nie miałam nic do zarzucenia, w pokojach też było czysto) oraz świetlicy. Mały placyk zabaw, basen oraz boisko. Do jeziora było ok. 700 metrów przez las. Właściciel stworzył wyjątkowo serdeczną atmosferę, dbał o gości.
Wszędzie dookoła były takie tabliczki :) Cały teren objęty był programem Natura 2000 - Wielki Sandr Brdy. Dla mnie możliwość spędzenia czasu w odcięciu od tego całego zabieganego świata... była ogromną przyjemnością.
Jezioro Charzykowskie, ze wszystkimi swoimi zatoczkami, z perkozami, kormoranami i bielikami jest niezwykle malownicze. Żałuję, że nie udało nam się popływać po nim, choćby na rowerku. Ale było tyle innych zajęć...
Wreszcie był czas na książki, na rozmowy... Sporo czasu spędziłam na łące z nosem w trawie, ale te zdjęcia będą w innym poście. Nasz Skrzat tryskał energią - okoliczne ścieżki pełne były "magicznych" rysunków, budowaliśmy pułapki na wężony, szałasy oraz armie rycerzy z patyków, kryliśmy się przed zasadzkami taplawców i bladaczek. Wieczorami rozgrywane były mecze badmintona (przy czym Skrzat za ciekawsze od machania paletką uznawał przeszkadzanie w grze rodzicom). Były stwory z plasteliny i zamki na plaży. I było tyle niestworzonych historii, bajek ciągnących się przez cały spacer albo i dłużej...
Tym "patyczkiem" Skrzat postanowił sprawdzać dno w jeziorze.
Nie byłabym sobą, gdybym nie skorzystała z okazji do sesji...
Grzybów było dużo, podobno, nam jednak nie chciało się za nimi chodzić. Zbierałam je jedynie wzdłuż ścieżki, jak już na jakiegoś wpadłam. I tak przez dwa tygodnie uzbierało się całe pudełko, zawiozłam mamie - na Wigilię.
Zdjęcia zdecydowanie nie oddają magii tych miejsc, intensywnych kolorów, świeżości zieleni... Nie czuć zapachu... Nie widać tej gry światła - szczególnie popołudniami, gdy słońce wisiało już nisko, a jego przebłyski między drzewami dawały złudzenie, jakby mignęła gdzieś suknia tańczącego elfa...
Było też oczywiście sporo terenów podmokłych, a co za tym idzie, pełno maleńkich krwiopijców - polecam Autan, najlepszy ze środków, jakie próbowałam. Bardzo skuteczny, nie mogliśmy narzekać na komary.
Próbowałam też oczywiście pisać, ale... zwykle kończyło się tym, że zamiast notes gapiłam się na rozciągającą się za tarasem łąkę i polujące nad nią ważki...
W lesie trafiliśmy na niewielki poniemiecki cmentarz. Gdyby nie ogrodzenie... pewnie dawno by przepadł. Grobów i tak prawie nie dało się rozpoznać, na jedynej zachowanej tablicy udało mi się odczytać datę śmierci - rok 1900. To dziwne uczucie, taki ślad po ludziach, którzy tam kiedyś żyli. Zapomniani, nie zachowały się nawet imiona...
Pogoda dopisała. Może kilka nocy było dość chłodnych, ale to sprzyja integracji. Ważne, że nie było zimno, nie było skwarnie, cały zakres pośredni nam odpowiadał. Trafił się jeden deszczowy dzień, który zaowocował stosem rysunków, serią zdjęć kropelek na źdźbłach trawy oraz tym, że Skrzat nauczył się nie tylko grać, ale i kantować w gry planszowe.
Raz trafiła się burza z gradem. To było... mocne, kiedy nad lasem przetoczyły się potężne wyładowania. Następnego dnia znaleźliśmy w lesie wiele połamanych drzew.
Czego nam tam nie brakowało - to z pewnością yorków ;) I miejscowe i przyjezdne... Mieliśmy spore wątpliwości, czy stworzenia te można nazwać psami (gościły tam również m.in. labradory, bardzo leniwy rottweiler oraz dog arlekin, co do którego jedno z dzieci za nic nie dało się przekonać, że nie jest krową). W każdym razie trzeba było uważać, żeby któregoś nie rozdeptać, a manewrowanie samochodem było poważnym przedsięwzięciem logistycznym.
A jak nie yorki, to maltańczyki...
Dobrze, że w końcu nie zabieraliśmy naszej kotki...
To podobno skorupa jaja żurawia. Nie wiem...
W lesie człowiek jest intruzem. Dzika przyroda wchodzi z każdej strony - koło domku skakały żaby, pod domkiem - chrobotały myszy. Do nieustannego bzyczenia różnych owadów trzeba się przyzwyczaić, podobnie jak do patrzenia pod nogi, żeby czegoś nie rozdeptać.
Nie musiałam się zbytnio starać, żeby zrobić zdjęcie. Wystarczyło usiąść z kawą przy basenie... Najpierw przyszedł Zyguś, sprawdzić, co mam do kawy. Potem pojawiali się kolejni goście...
To tylko takie "streszczenia", zdjęć do pokazania mam więcej ;) Ale to przy różnych okazjach, żeby się nie znudziły.
PO obejrzeniu zdjęć chcę gdzieś uciec, w taką ciszę i spokój, w taką przyrodę....
OdpowiedzUsuńCudne miejsce, dokładnie takie gdzie najlepiej się odpoczywa. Idę marudzić małżonkowi, może na rocznicę chociaż gdzieś mnie zabierze :)
Zdjęcia cudowne, te psiaki fantastyczne!!!!
No, to ja wyrzucam aparat i żadnego zdjęcia już nie zrobię, o publikacji nie wspomnę.
OdpowiedzUsuńAnuś!!! Po takiej dawce makro, to ja nie potrafię odróżnić aparatu od telefonu.
To, co pokazałaś, jest, nie, nie mam pojęcia, jak nazwać Twoje cudeńka. Piękne, cudowne, nieziemskie........
Sukienka piękna i zgaduję, że to ta halka, którą tak męczyłaś. I czerwień soczysta i tło niesamowite.
Anuś, powinnaś swoją wystawę stworzyć.
Piękna okolica. Spokój, cisza, ech, chcę by znów było lato.
Mam wyrzuty sumienia, że zaglądam tu tak rzadko, ale się poprawię.
Kasia! (kaan)