niedziela, 31 lipca 2011

O czym myślą koty.



Moja kotka jest niepoprawną optymistką. Ilekroć wchodzę do kuchni, jeszcze nie zdążę choćby pomyśleć o tym, by otworzyć lodówkę, a ona już ociera się o moje nogi. I nie, jej miseczka wcale nie jest pusta.

Inną rzeczą, która mnie w niej intryguje, to sposób, w jaki dobiera sobie miejsca do spania. Latem oczywiście najchętniej spędza czas na balkonie, a zimą na kaloryferze, tudzież - na moich kolanach (z pewnością byłaby szczęśliwsza, gdybym siedziała cierpliwie, nie wstając co chwila; kiedy wracam na swoje miejsce, ona już czeka obok krzesła/kanapy, wodząc za mną poirytowanym spojrzeniem pt. "Długo jeszcze? Siadaj w końcu."). O ile jednak żadna z powyższych opcji nie wchodzi w rachubę, kot nie usiądzie byle gdzie. Wypatrzy ułożoną na płasko poduszkę czy koc, miejsce pod przyjemnie grzejącą lampką czy choćby włączoną wieżę. Jeżeli zdarzy mi się zostawić na pralce jakieś ubrania, mogę być pewna, że sierściucha zwietrzy okazję i umości się tam przez noc.

Koty zazwyczaj są bardzo czujne. Śpiący kot (a może powinnam napisać - "mój śpiący kot"?) wykazuje zerową czujność (ku wielkiej uciesze mojego dziecka). 

Spotkałam się kiedyś ze stwierdzeniem, że koty mają raczej kobiecą naturę, psy - raczej męską. Wolałabym nie wchodzić w szczegóły tej teorii, żeby się nikomu nie narazić... Coś w tym jednak jest, czasem kłócę się z moją kotką jak z babą. A ona mi odpyskowuje, po swojemu.

W każdym razie zawsze lepiej dogadywałam się z psami.


Ostatnio pojeździłam trochę palcem po mapie, poszukałam zdjęć i zdecydowałam się, że z następnym ff wybieram się do Wyoming, a dokładniej - do Alpine. Góry, malownicze widoki, lasy - wszystko, czego mi potrzeba. Powoli układam sobie zarys fabuły, tworzę charakterystykę postaci, mam już parę scen. Tym razem to Jasper będzie nosił czarną skórzaną kurtkę ;) Będzie trochę smutno, niepokojąco, może i trochę strasznie? Mam nadzieję, że uda mi się zaskoczyć i zdezorientować.

Zobaczymy, jak to wyjdzie.



piątek, 29 lipca 2011

Deszczowy dzień.


Kap, kap, kap... Nawet lubię ten rytm. Działa bardzo kojąco.

Tylko wolałabym słuchać go... siedząc pod namiotem? Albo w jakimś małym, klimatycznym domku w górach... Póki co jednak muszę siedzieć w mieście, wolałabym więc, żeby to był ciepły deszcz (skoro już musi padać). Nie obraziłabym się też, gdyby na weekend odrobinę się rozpogodziło.

Likieru jeszcze nie skończyłam, ale czas wrócić do życia. Z moich serdecznych postanowień udaje mi się realizować jedno - trening wzmacniający przed wyjazdem w góry (a co!). Za dużo pewno nie pochodzimy, każdy pretekst jest jednak dobry. Tylko - auć, wszystko mnie boli...


I jeszcze jedno... Nie wiedziałam ani się nie spodziewałam... DZIĘKUJĘ :)


wtorek, 26 lipca 2011

7 i 17 kolorów


Kobiety widzą 17 kolorów, a mężczyźni tylko 7.

I nie mam tu na myśli oryginalnych nazw barw, takich jak łososiowo-brzoskwiniowy (mężczyzna zapewne od razu wyobrazi sobie, jakie to połączenie smaków i od razu straci ochotę na dalszą rozmowę na ten temat).

Nie są to też wyniki najnowszych amerykańskich badań, lecz konkluzja, do jakiej doszliśmy kiedyś zastanawiając się, dlaczego czasem tak ciężko się dogadać. Z racji na to, że w dyskusji uczestniczyli przedstawiciele obu płci (w pełni trzeźwi), a także zważywszy na jej temat, osiągnięcie jakiegokolwiek porozumienia było trudne. Wymieniwszy zwyczajowe złośliwości i parę niewybrednych żartów, spisawszy protokół ustaleń i rozbieżności, uznaliśmy, że przytoczone na wstępie zdanie najlepiej oddaje istotę zagadnienia.

Bo jak inaczej - zakładając, że odrzucamy inwektywy i oskarżenia o "gruboskórność" - wytłumaczyć sytuację, kiedy uważnie słuchający, wykształcony facet nie jest w stanie pojąć, w czym jego towarzyszka upatruje problem? On przecież postrzega tylko 7 kolorów, jeżeli zatem ona opowiada o którymś z pozostałych 10, może jej jedynie uwierzyć na słowo, że takowy istnieje, ewentualnie nauczyć się, iż coś takiego może w przyrodzie wystąpić. 

Sam jednak nigdy tego nie zobaczy.

J. Gray, o którym pisałam kilka dni temu, wyjaśniłby zapewne, że mężczyźni czują ulgę, kiedy mogą działać i dlatego chętnie podsuwają gotowe rozwiązania, nie widząc już sensu w kontynuowaniu rozmowy, podczas gdy dla kobiet ważne jest samo mówienie o problemie. Może i to prawda, teoria z kolorami bardziej jednak do mnie przemawia.



Przeprowadzone niedawno w Stanach badania (stacja NBC) wykazały, że wśród rzeczy, bez których nie można przeżyć miesiąca, zarówno kobiety jak i mężczyźni, najczęściej wymieniają SEN oraz INTERNET. Na trzecim miejscu panowie podają oczywiście SEKS, a panie - PRYSZNIC.




Ach, skoro była mowa o kolorach... Dręczy mnie jedno pytanie. Dlaczego paznokcie u stóp dobrze wyglądają pomalowane na ostrą czerwień? Może być też bordo czy na przykład wściekły malinowy. Ale wzdrygam się na samą myśl, że miałyby być pomalowane na mniej lub bardziej intensywny odcień niebieskiego czy zielonego...



Chcę się schować, gdzieś głęboko, żeby nikt mnie nie znalazł. Otoczyć się grubym murem, aby nie przedzierały się do mnie żadne dźwięki ani obrazy, uciec od nacierających zewsząd wiadomości. Nie chcę nic wiedzieć, to może nie będę też nic czuć.

Nastawiłam znów karafkę z likierem czekoladowym. Będzie mocny i bardzo słodki, tak jak lubię. Wracam za parę dni, jak już z nim skończę.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Teoria kary


To, co wydarzyło się w Norwegii jest dla mnie... niewyobrażalne. Szaleńców nie brak na świecie, wiele bomb już podłożono... Co dzień giną ludzie - czasem to nieszczęśliwy wypadek, czasem czyjaś lekkomyślność, czasem - bezpośredni zamiar.

Ale jak to możliwe, że ten potwór strzelał przez ponad godzinę, mordując niewinnych ludzi? Dzieci? Chodził po okolicy, wyszukując niedobitków? Takie rzeczy... nie dzieją się naprawdę... Koszmar.

Nie obchodzi mnie jego doktryna, nie mam ochoty tego czytać. Nie interesuje mnie, na co chciał zwrócić uwagę. Przeraża mnie, że w ogóle doszło do takiej masakry.

Odruchowo rodzi się pytanie o to, jak można ukarać podobną zbrodnię. Ktoś taki powinien być wykluczony ze społeczeństwa, odizolowany. 21 lat więzienia wydaje się być śmiesznym wymiarem wobec tego, co ten człowiek zrobił. Ale czy jakakolwiek kara wynagrodzi bliskim ofiar to cierpienie?

Można się zastanawiać, czemu służy kara. Teoria kary była wyjątkowo niewdzięcznym tematem i przynajmniej mi nauka tego przychodziła ciężko. Co nieco jednak w głowie zostało. Kara jako odpłata za uczynione zło, oko za oko i rozliczenie uczynków, odwet moralny społeczeństwa. Kara jako środek zniechęcający innych potencjalnych sprawców. Kara jako prewencja indywidualna - odstraszenie od kolejnych czynów, resocjalizacja lub nawet, w skrajnych przypadkach, eliminacja. Jeśli do tego dodać rozważania na temat prawa pozytywnego i kompetencji społeczeństwa, by wymierzać karę, ograniczać wolność jednostki, czy też wchodzące na pole kryminologii dyskusje o skuteczności kary... wszystko się zagmatwa.

W Norwegii jest zaskakująco niski poziom przestępczości i świetnie funkcjonujący system resocjalizacji. Z tego, co czytam, w więzieniach panują całkiem przyjemne warunki. 

Czy kogoś zdolnego do tak potwornych czynów da się rehabilitować? Przecież on jest dumny ze swojego czynu, a specjaliści twierdzą, że ciężko tu mówić o niepoczytalności. Lata spędzone w izolacji mogą jedynie umocnić jego poglądy. Czemu ma służyć jego ukaranie - odizolowaniu od społeczeństwa, by nie mógł propagować swoich idei ani popełnić kolejnych zbrodni? Zemście, takim ograniczeniu jego swobody, żeby zaczął żałować?



Inna śmierć, w tym samym czasie. Młoda wokalistka nie poradziła sobie z życiem, przesadziła z używkami. Mogę sobie wyobrazić, że cierpiała. Być może miała depresję, do tego dochodziła presja związana z życiem gwiazdy, ciągły błysk fleszy, etc.etc. Brukowce kochają niegrzecznych celebrytów, bo wtedy jest o czym pisać. Ci porządni i nudni nie są tak interesujący, a alkohol i narkotyki wciąż są bardzo modne. Młodzi ludzie nierzadko są pozostawieni sami sobie - mogę tylko podejrzewać, że jest to ogromny ciężar, dla niektórych zbyt duży.

Oczywiście, dzisiaj wszyscy "podejrzewali, że to się tak skończy". Wszyscy widzieli problem, nikt nie zdołał w porę pomóc.

Drażni mnie coś innego - ten nagły wzrost popularności, niemalże kult, po śmierci. Nazwisko tej nieszczęsnej dziewczyny obiło mi się o uszy, nie kojarzę jednak żadnej z jej piosenek. Może się na tym nie znam, nie będę się upierać. Mogę jedynie ocenić to, co widzę - niesmaczny medialny spektakl, sztucznie podkręcane zainteresowanie.

Czy to jest zdrowe, że ktoś staje się tak bardzo popularny dlatego, że umarł?

Czytając biografie wybitnych twórców trudno nie dostrzec, że wielu z nich było w prywatnym życiu nieszczęśliwych. Rozbite i porzucone rodziny, przedwczesna śmierć. Zbyt wrażliwi, zbyt intensywnie odczuwający otaczający ich świat, dzięki czemu powstawały dzieła zachwycające nawet po upływie wieków, nie potrafili sobie poradzić sami ze sobą.

Nie oznacza to jednak, że każdy, kto w ten sposób ogłosi swoją kapitulację, jest genialnym artystą.



Głowa mi pęka, ból aż do mdłości. Skoro nie pomaga ani ibuprofen ani paracetamol ani nawet aspiryna, to może zrobię sobie z nich jakąś przyjemną mieszankę i zaprawię ją jeszcze kawą? Albo czymś mocniejszym? Hmm... Gdyby skutkiem ubocznym było wykasowanie pamięci podręcznej, to mogłoby być całkiem interesujące rozwiązanie. 

Gorzej, jeśli skończyłoby się na oddziale ratunkowym.

sobota, 23 lipca 2011

(Nie)moje miasto


Co mnie podkusiło, żeby się stąd wyprowadzić?

Ech, no dobra. Pamiętam, jak to było, mniej więcej. To już tyle lat...

To miasto zawsze będzie w moim sercu i mam cichą nadzieję, że kiedyś wrócę tu na stałe.







A tak spędzam czas, kiedy moje chłopaki wybierają się gdzieś beze mnie. Zdarzyło się to ostatnio... jeden raz?

piątek, 22 lipca 2011

I znów piątek.



Piątek, piąteczek, uff... Już myślałam, że się nie doczekam. Ostatnio w pracy zupełnie się już nie wyrabiam, sterta papierzysk na moim biurku tylko narasta, a jedno bardziej pilne od drugiego. Pracując pod presją czasu, wciąż rozpraszana telefonami czy "małymi" pytaniami, tylko czekam, kiedy znów się w czymś pomylę. Od poniedziałku powinno być łatwiej (a może tylko się łudzę), wraca towarzyszka niedoli. Zmęczenie, niedosypianie, stres. W domu ciągle jest coś do zrobienia, a ja... mam ochotę usiąść, albo jeszcze lepiej - położyć się.

Z drugiej jednak strony - znów piątek. Minął kolejny tydzień - tydzień lata, tydzień życia. Zdecydowanie za szybko pomyka ten czas, za szybko...

W niedzielę wywozimy skrzata do dziadków, na trzy tygodnie. Czekałam na ten dzień z utęsknieniem, dziś za to mam mieszane uczucia. Tydzień siedzenia w domu nie pomógł (choć opiekunkę skrzat pokochał całym sercem - w przeciwieństwie do pań z przedszkola miał ją dla siebie na wyłączność), jednak mamy zapalenie oskrzeli. Cholera, a miałam nadzieję, że przynajmniej latem uda się unikać przychodni...


Deszcz bębni w parapet, maleńkie kropelki zdobią liście oplatającego mój balkon winobluszczu. Lubię taki ciepły deszcz, choć wolałabym słoneczne 23-24 stopnie. Lipiec ten najbardziej letni miesiąc? Przecież to w lipcu są największe powodzie (bardziej katastrofalne niż te wiosenne), w lipcu jest najwięcej tzw. gwałtownych zjawisk atmosferycznych, wszelkich nawałnic, gradobić i trąb powietrznych.

Rok temu, w lipcu, grzęźliśmy po kostki w bieszczadzkim błocie. I też było fajnie.


czwartek, 21 lipca 2011

Kobieta kobiecie...


Trafiłam niedawno na ciekawy artykuł - o kobiecej rywalizacji. Dotyczy on przede wszystkim młodych matek, ale końcówka jest moim zdaniem dość uniwersalna.

Jeden cytat, który dość trafnie podsumowuje ten tekst: "(...) Społeczeństwo stawia nam nierealne do spełnienia wymagania. Mamy być wykształconymi matkami, które doskonale dbają o dom, tworzą zgraną parę z mężem, wymyślają ciekawe zajęcia dla dzieci i mają czas na aerobik, chiński i organizowanie spotkań rodzinnych. Do tego jeszcze świetnie gotują (...)".

Pisałam już w jednym z wcześniejszych postów o tym, jak bardzo zmieniło się życie dzisiejszych kobiet. Chcemy dorównać mężczyznom, nie rezygnując przy tym z kobiecości. Rywalizacja dotyczy nie tylko matek - która z ręką na sercu przyzna, że ubierając się myśli tylko i wyłącznie o tym, by podobać się samej sobie (tudzież mężczyznom) i wcale, ale to wcale nie porównuje się z innymi kobietami? Taka maleńka dawka próżności jest chyba w każdym. Pokazanie się przed koleżankami z chłopakiem czy pochwalenie się nową fryzurą; już w przedszkolu trwają dyskusje, która ma więcej ubranek dla lalki.

To nie tak, że tylko kobiety współzawodniczą ze sobą. Wydaje mi się jednak, że u mężczyzn jest to bardziej naturalne. Sport, samochody, pozycja zawodowa - to wszystko odmiany tańca godowego. Każdy samiec (brutalna prawda) potrzebuje się dobrze zaprezentować, by zdobyć przychylność potencjalnej partnerki (czy aktualnej również?). W przyrodzie zazwyczaj to ten najlepszy zgarnia całą pulę. Samice nie muszą współzawodniczyć, tylko człowiek wprowadził taki zwyczaj.

A może i kobiety mają to w genach? Nie wszystko chyba trzeba sprowadzać do ewolucji i popędu? :)

Autorka artykułu twierdzi, iż kobiety rywalizują skrycie, najczęściej same ponosząc związane z tym koszty emocjonalne. "(...) Takie dobra jak sukces zawodowy, udany partner i dobrze wychowane dzieci są ograniczone i trzeba o nie mocno konkurować. (...)"

Czy jednak zawsze da się odróżnić współzawodnictwo od własnych, zakorzenionych głęboko w sercu marzeń? Czy ukłucie w sercu na widok sąsiadki pchającej wózek musi oznaczać, iż startuję w wyścigu? Bo to moda? Przecież marzyłam o dziecku, zanim ją zobaczyłam. Czy to, że czuję narastające napięcie, kiedy koleżanki w pracy wymieniają wiadomości o budowie swoich domów, oznacza, że koniecznie chciałabym być od nich na tym polu lepsza?

Wydaje mi się, że człowiek jest zbyt złożoną istotą, by jego reakcje można było określić tylko jednym, prostym pojęciem.



W artykule poruszono również kwestię "kończenia" znajomości w momencie, gdy przegrywa się rywalizację. Szkolne przyjaciółki, z których jedna zrywa znajomość, kiedy ta druga zaczyna spotykać się z chłopakiem. Znajomi, którzy przestają odwiedzać parę spodziewającą się dziecka. "(...) Nie zniosła tego, więc się odwróciła ode mnie i ucięła znajomość. (...)"

To może uogólnienie, ale bardzo prawdziwe. Spotkałam się z tym na własnej skórze, kiedy ktoś bardzo mi bliski, przyjaciółka bliska niczym siostra, z dnia na dzień przestała się do mnie odzywać. Kolejne parę miesięcy, kiedy musiałyśmy jeszcze dzielić pokój w akademiku, były piekłem, szczególnie, że nastawiła przeciw mnie resztę lokatorek. Nie doczekałam się słowa wyjaśnienia. Dopiero po długim, długim czasie uspokoiłam się na tyle, by zrozumieć, co mogło nią kierować. Nauczyłam się wtedy dbać przede wszystkim o siebie. Znam zresztą więcej sytuacji, kiedy część znajomych zaczyna się oddalać - praca, małżeństwo, dziecko... Ktoś przestawał odpowiadać na moje maile i telefony, czasem to ja się odsuwałam.

We wspomnianym artykule przedstawiono to tylko z jednej strony - z punktu widzenia osoby, od której ktoś się odciął, rozluźnił kontakty. A co kierowało tą drugą stroną? Poczuła się gorsza i zmieniła towarzystwo na takie, w którym nadal mogła rywalizować, na tle którego lepiej się prezentowała? A może dlatego, że chciała chronić samą siebie przed czymś, z czym nie potrafiła sobie już poradzić?

To pięknie brzmi, podnosić głowę wysoko, pomimo mniejszych czy większych życiowych niepowodzeń, uśmiechać się nawet, kiedy nie udało się zrealizować planów czy marzeń. Nie zazdrościć, nie stronić od tych, którym się udało. Jaka jest jednak cena tego?

Homo sum, humani nihil...

Poznałam również ten aspekt. I wiem, że nie zawsze można być wystarczająco silnym, by robić dobrą minę do złej gry. Czasem... to za dużo. Poczucie niespełnienia, rozżalenie z powodu uciekających marzeń są moim zdaniem silniejszymi emocjami niż zazdrość. Mają większy wpływ na życie i różne reakcje, bo tkwią w sercu, a nie są kierowane przeciw komuś.


I jeszcze jedno. Najtrudniejsze, moim zdaniem, jest to, by słuchając drugiego człowieka, spróbować wczuć się w jego sytuację. Nie oceniać go własną miarą, według swoich doświadczeń. Nie narzucać za wszelką cenę własnych rozwiązań.

Każdy z nas jest inny i inaczej będzie odbierać różne sytuacje.

Można znać kogoś wiele lat, często rozmawiać, a jednak niewiele o nim wiedzieć. Rzadko mamy na to wystarczająco czasu, by wszystko zrozumieć. Jeżeli to w ogóle jest możliwe... Nawet, gdy wysłuchamy całej historii dzieciństwa, nie zawsze będziemy w stanie pojąć, jaki to miało wpływ na daną osobę. Bagaż życiowych doświadczeń jest bardzo złożony, składa się z tych dużych, ważnych zdarzeń oraz z tych drobnych, nie zawsze nawet uświadomionych.

Warto o tym pamiętać, zanim się kogoś oceni... 



Krzew z tych zdjęć to budleja, tzw. motyli krzew. Bardzo ułatwia robienie zdjęć tym owadom, gdyż w jego pobliżu zachowują się jak ogłupiałe, nie zwracając na nic uwagi...


Tak już zupełnie na marginesie, dla odprężenia się... Zdarzyło się Wam nazwać kogoś "heterą"? Ja osobiście preferuję "zołza", ale i "heterę" znam. Ostatnio zupełnie przypadkiem trafiłam na to pojęcie w Wikipedii:

"Hetera (gr. hetaíra - dosł. towarzyszka; r.ż. od hetaíros - towarzysz kompan) - w starożytnej Grecji grupa zawodowych kurtyzan. Różniły się od zwykłych prostytutek niezależnością i dość wysoką pozycją towarzyską. Inna nazwa to córa Koryntu."
Chyba jednak nie tak to rozumiałam.

wtorek, 19 lipca 2011

Lipcowy dzień..

 
Lipiec powoli mija... To rozpalony do czerwoności słońcem, to znów schłodzony przez rzęsistą ulewę. Stragany aż uginają się od sezonowych pyszności, bogactwo barw i kształtów oszałamia. W ogródkach roztańczyły się kwiaty, objawiając pełnię swojej krasy.

Nasze polskie lato...

Dla mnie... lato pachnie skoszoną trawą. Często, gdy zamykam oczy, przypomina mi się prowadząca wzdłuż rzeki ścieżka. Lubiłam gnać po niej na rowerze, mrużąc oczy przed słońcem i pozwalając, by wiatr pieścił moją skórę. Rozgrzana ziemia, idealny błękit nieba.

Jako dziecko lipiec spędzałam najczęściej z kuzynami, bawiąc się całymi dniami w wielkim sadzie prababci. Nie brakowało pomysłów, śmiechu ani przeżyć. I owoców prosto z drzewa czy krzaka, tuż na wyciągnięcie ręki. Wieczorami za to siedzieliśmy w małym pokoju na strychu, grając w karty czy słuchając starych opowieści babci...

Lipiec był też nieraz pod namiotem. W maleńkiej osadzie w samym sercu lasu, dziko i odludnie. Dociągałam suwak śpiwora pod samą brodę, żałując, że nie mogę się głębiej schować, kiedy tuż obok mojego ucha coś chrzęściło i chrobotało... Rano czasem budziło nas bębnienie deszczu o dach namiotu, idealnie miarowe, wspaniała muzyka poranka... Nie spiesząc się z rozpoczęciem dnia leżałam, snując marzenia. Potem sięgałam po kalosze i kurtkę, by pobiec do lasu szukać młodych grzybków, okrągłych, lśniących łebków wychylających się z pachnącej żywicą ściółki. W słoneczne dni snuliśmy się bez końca piaszczystymi dróżkami, w milczeniu chłonąc melodię szeptaną przez wiatr w koronach drzew. Las zawsze działał na mnie kojąco. A te nocne spacery, w całkowitej ciemności...

Bywały też lipcowe dni na wsi. Wśród gdakania kur czy przy kępie jeżyn... Biegi po miedzy i płukanie młodych marchewek w ciepłej, gliniastej kałuży. Żniwa, ociekające potem i gryzące igiełkami żyta, czy stodoła pełna aromatycznego siana. Wuj, kierując konia tak, by przeciągnął wozem pod drzewem, krzyczał, żebyśmy wyciągali szybko ręce, a obserwujący to sąsiad, którego jabłoń ograbiliśmy z kilku papierówek, śmiał się głośno, potrząsając dla żartu widłami.

Pamiętam też, że jeśli zdarzyło się nam latem siedzieć dzień czy dwa w mieście, biegaliśmy z całą bandą z naszego bloku po wertepach, budując ziemianki i szałasy, prowadząc dziwne wojny, podchody...

Świat był pełen niespodzianek, kolory były tak żywe.

Tak, mam co wspominać. Chciałabym, żeby moje dziecko zaznało chociaż namiastki z tego, co ja miałam okazję.


Lipiec... Zawsze marzyłam, żeby w lipcu...


poniedziałek, 18 lipca 2011

Przesieka, suplement


W uzupełnieniu widoków z okolic Przesieki, jakie pokazywałam niedawno, chciałabym nawiązać do jeszcze jednej kwestii - domów.

Po pierwsze - uwielbiam te stare, drewniane domy, które dzisiaj tak rzadko już się spotyka (zresztą nie tylko drewniane - przedwojenne wille, cudne kamienice). Albo to ze mną jest coś nie tak, albo też - wszystko, co ładne, zostało już kiedyś wymyślone. Dzisiejsze wysiłki na posiadanie oryginalnej chatki często kończą się dość żałośnie. Przyznaję, nie znam się aż tak na architekturze, to jeszcze jedna z dziedzin, w których chciałabym liznąć trochę wiedzy. Na razie kieruję się przede wszystkim wyczuciem. Raz po raz przeglądam nowe trendy, czytam o międzynarodowych konkursach architektonicznych - i wiem, że i dziś można tworzyć ciekawe, miłe dla oka projekty. Ale to też pewnie kwestia znacznie większych pieniędzy.

Te stare domy... mają w sobie coś. Nawet, jeśli już z daleka widać, że wymagają gruntownego remontu, zachwycają urokiem, cichą magią. W mojej wyobraźni od razu pojawiają się marzenia o niezbadanych zakamarkach, ukrytych skarbach... A także po prostu podziwiam ich urodę.

Te współczesne natomiast... Za projekty niektórych domków architekci, którzy je wykonali, powinni moim zdaniem stracić uprawnienia do wykonywania zawodu. Zdarzają się domy tak brzydkie, że trudno mi uwierzyć, iż ktoś wybrał je dobrowolnie, a nie tylko ze względu na cenę. Do tego dochodzą domy pomalowane na bijące po oczach kolory, krzykliwie wyróżniające się z otoczenia. To, co uszłoby na podmiejskim osiedlu domków jednorodzinnych - w malowniczej kotlince razi i to bardzo. Albo te para-zameczki, rodem z bajki, która przerodziła się w horror, białe wieżyczki obłażące z farby i groteskowe ogrodzenie. Wiem, de gustibus i tak dalej. Komuś to się z pewnością podobało, inaczej nie zbudowałby takiego koszmarku. Jego ziemia, jego prawo.

Tak na marginesie... to jest ciekawy temat do dyskusji o prawach i wolnościach - jak daleko sięga moje prawo do stanowienia o otoczeniu? Góry, krajobraz są dobrem wspólnym. Czy mogę oczekiwać, aby ten krajobraz był chroniony? Czy jeżeli sąsiad buduje tuż za płotem coś, od widoku czego wszystko się we mnie przewraca, mam prawo protestować?

Jak daleko sięga jego prawo do budowania na swojej ziemi tego, co jemu odpowiada? Czyż nie tak, jak nie narusza innego prawa? Jak daleko zatem sięga moje prawo do podziwiania widoków, krajobrazu?

I tu dochodzimy do drugiej kwestii, o której chciałabym napisać. Planowanie przestrzenne.

Na terenach podgórskich niemal każda polana upstrzona jest przynajmniej jednym domkiem. Jak jest domek, to musi być i droga (coraz częściej to asfalt przecina łąki), muszą być porozwieszane wszędzie kable. Odludne do niedawna dróżki zamieniają się powoli w zatłoczone drogi dojazdowe do luźno rozsypanych po lesie osiedli. Domy porozsiewane są po całej okolicy i wręcz niemożliwym jest takie wykadrowanie zdjęcia, by uchwycić samą zieleń... Mniejsza o zdjęcia - przyjeżdżam cieszyć się widokami, spokojem, a nie tą pstrokacizną.

Staram się być uczciwa - gdybym mogła się wybudować pod lasem - nie skorzystałabym? Pewnie! Kto nie marzyłby o takim domku?? A jak domek, to i wszystkie wygody cywilizacyjne. Studnia wygląda malowniczo, ale wygodniej jest korzystać z kranu, mieć podłączony prąd. Mało kto bierze dziś pod uwagę, że mógłby się obywać bez tego? Droga dojazdowa? Grzęznąc we wczesnowiosennym czy jesiennym błocie z pewnością psioczyłabym, ale nie mogłabym (chyba) zeszpecić widoku asfaltem czy innym betonem. Ktoś inny jednak może nie mieć takich zahamowań.

Jak temu zaradzić? Od tego jest właśnie państwo. Plan zagospodarowania przestrzennego, studium uwarunkowań... Samorządy lokalne mają spore możliwości, by decydować, co się na ich terenie buduje, gdzie budować nie wolno. Szkoda tylko, że szlachetne założenia przegrywają, kiedy w grę wchodzą pieniądze.

A przecież to może się udać. Mam porównanie chociażby ze Słowacją. Nie brak tam pięknych domów, ale buduje się je w obrębie danej miejscowości, poza nimi są pola, lasy. Jest porządek.

Dlaczego u nas się tak nie da?


Na zdjęciach nie pokazuję tych koszmarków ;) Nie chciałabym, żeby ktoś mnie ścigał.

Dom ze zdjęcia poniżej jest... jednym z tych, które bardzo by mi się podobały, gdyby nie był aż tak starannie odnowiony ;) Teraz jest aż za ładny (chwilowo niezamieszkany). Czego nie widać na zdjęciu - stoi na wzniesieniu i z drugiej strony roztacza się wręcz królewski widok. Jak z bajki :) 

Wyobrażam sobie te ciemne korytarze, z wielkimi szafami (kto wie, co się w nich kryje?), skrzypiące schody, może jakiś duch do tego...



niedziela, 17 lipca 2011

Kosmiczna codzienność


Chyba każdemu przynajmniej obił się o uszy tytuł znanego amerykańskiego poradnika, "Kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa". Jego autor, John Gray, napisał całą serię książek o tym, jak Marsjanie i Wenusjanki mogą sobie radzić w najróżniejszych życiowych sytuacjach. Przeczytałam kilka spośród nich, muszę powiedzieć, że była to dość irytująca lektura. Nie lubię, kiedy tłumaczy mi się jak dziecku, a jedną prostą myśl rozwija na przeszło trzydziestu stronach. Każdy z tych poradników można byłoby podsumować w kilkustronnicowej broszurze.

Zasadniczo jednak Gray ma rację w tym, co pisze. I z tego powodu warto się z nim zapoznać.

To, co poniżej przedstawię, będzie jedynie bardzo uproszczonym streszczeniem jego myśli.

Role kobiet i mężczyzn przez wieki były niezmienne. Kobieta dbała o domowe ognisko, opiekowała się dziećmi, otrzymując w zamian opiekę mężczyzny. Do tego przygotowała ją natura. Kinder, Küche, Kirche, jak mówi stare niemieckie powiedzenie. W ciągu ostatnich trzech czy czterech pokoleń to zmieniło. Kobiety wyszły z zacisza domów, by zacząć pracować podobnie jak mężczyźni. W tak krótkim - biorąc pod uwagę całą historię cywilizacji - okresie, musiały przystosować się do świata, w którym panowały twarde, męskie zasady, a jednocześnie rozpaczliwie starały się pielęgnować w sobie ten wrażliwy, kobiecy pierwiastek. Bo przecież ich partnerzy nadal oczekiwali, że będą czułymi, atrakcyjnymi żonami, kochającymi matkami.

Dla mężczyzn z kolei teoretycznie nic się nie zmieniło. Podobnie jak od zamierzchłych czasów przynoszą do domu zdobycz i zasiadają przed ogniskiem tudzież telewizorem, oczekując wyrazów uznania. To przecież zawsze tak funkcjonowało.

Ale dzisiaj nie działa.

Mężczyzna stracił swoją rolę wyłącznego żywiciela i obrońcy rodziny, jego partnerka nie jest już od niego zależna. Zmęczonej i zestresowanej kobiecie brakuje sił, by po powrocie do domu opiekować się nim, tak, jak on by tego oczekiwał. Ona przecież też pracuje (w nienaturalnych dla niej, bo męskich, warunkach), a zazwyczaj dalej ma na głowie tradycyjnie kobiece obowiązki i musi się przestawić na bycie kobietą. Jej pra(pra)babka zajmowała się tylko domem, odnajdując potrzebną jej siłę w rozmowach z innymi kobietami, i z radością usługiwała mężczyźnie, kiedy wracał do domu. Cieszyła się, że o nią dbał. To wszystkich satysfakcjonowało (upraszczam, ale tak łatwiej opowiedzieć).

W dzisiejszych zwariowanych, zbyt zabieganych czasach, tradycyjne role się pomieszały, a partnerom nierzadko ciężko się w tym odnaleźć.

Gray daje w swojej książce trochę ciekawych podpowiedzi, jak zbudować harmonię. Na papierze wygląda to całkiem przekonująco, w prawdziwym życiu wymaga sporej dawki dobrej woli obu partnerów, rozmowa, chęci zrozumienia i cierpliwości. Biorąc pod uwagę, że strapiony mężczyzna potrzebuje skryć się w swojej "jaskini" (ciekawych odsyłam na książki), a kobieta - wygadać się, to nie jest tak łatwe, jak się wydaje. Ale możliwe.

Gray podpowiada, że kobiety potrzebują przede wszystkim emocjonalnego wsparcia, a mężczyźni - docenienia jego wysiłków i poświęcenia dla rodziny. Znów duże uproszczenie, zainteresowanym polecam przeczytać oryginał: John Gray "Marsjanie i Wenusjanki zawsze razem".




Mam ochotę skulić się gdzieś w kącie i płakać.

czwartek, 14 lipca 2011

Całkiem zwyczajny czwartek



Jestem zmęczona.

Co prawda wychodzę z mojej ostatnio bardzo stresującej pracy dość wcześnie, za to całe popołudnie spędzam sama z kochanym, małym wampirkiem energetycznym. Przeszło 20-kilogramowa rozpędzona bila, zwieńczona 3,5-letnią główką pełną najbardziej szalonych pomysłów, co dzień wyprowadza mnie z równowagi. Dosłownie i w przenośni. Wracam z naszych długich spacerów powłócząc nogami, a w domu przecież też czekają obowiązki... Siedzimy ze skrzatem do wieczora sami, mąż wraca z pracy coraz później... 

To chore... Co się z tym światem dzieje, że ciągle chce więcej i więcej? Wiem, że nie tylko w naszym domu jest praca, praca i praca :( Gdzie znaleźć czas dla rodziny? Dla najbliższych?

Jestem fizycznie przemęczona, psychicznie wyczerpana, nie mogę dać sobie rady z problemem, o którym wiem, że w najbliższym czasie nie zniknie. Mogę tylko próbować to zaakceptować, chociaż tak boli...

Kuźwa, mam dość.

Wiem, że nad Polską przeszły wichury, wiele rodzin straciło domy. Wiem, że w Indiach znów wybuchły bomby, a Sudan podzielił się na dwa państwa (i oby skutecznie zakończyło to wojnę).

Ja to wszystko wiem. Są poważniejsze problemy i powinnam dziękować za to, co mam. 
Wiem.

Za miesiąc urlop, znów zobaczę moje Tatry. Dwa tygodnie, by pobyć ze sobą, złapać oddech i naładować akumulatory. A potem znów ta szaleńcza karuzela codzienności...





Znalazłam przypadkiem te zdjęcia. Cieszę się, że ktoś je zrobił, że są ludzie, którzy przynajmniej zebrali je w jednym miejscu. Mam ogromną słabość do takich pięknych domów i zawsze serce mi krwawi, kiedy widzę, jak popadają w ruinę. Dzisiejsza architektura stała się trywialna, pozbawiona wyrazu jak większość produktów z supermarketu. Poza nielicznymi projektami, tworzonymi przez naprawdę utalentowanych architektów - nie ma na co patrzeć.

Za to te stare cuda... Mają w sobie to coś, duszę, urok, który przyciąga wzrok.


wtorek, 12 lipca 2011

Sprawy drobne, ważne i ważniejsze...


Jeśli prawdą jest powiedzenie, że dzieci dzielą się na te czyste i te szczęśliwe, to moje dziecko było wczoraj bardzo szczęśliwe. Zachlapane po samą brodę, w każdym kaloszu przynajmniej pół szklanki wody, za to wszystkie kałuże w okolicy zostały przechrzczone. To nic, spodnie wypierze się, wysuszy, a nie wiadomo, kiedy trafi się ponownie taka okazja. Może dopiero za dwa dni?

***
 
Nie oglądam wiadomości, tv włączamy tylko na bajki. Wolę obejrzeć kilka serwisów informacyjnych w internecie, samej zorientować się, co się dzieje. "Nabierająca tempa" kampania, podwórkowe niesnaski... Takie przepychanki mogę oglądać w piaskownicy, chcę wiedzieć, co się dzieje na świecie.

Afryka głoduje.

Ktoś powie - nic nowego. Tam zawsze jest sucho, biednie i głodno, łatwo przyzwyczaić się do tych dramatycznych zdjęć, które tak często pokazuje National Geographic. Wydawać by się mogło, że wszystkie dzieci w Afryce tak wyglądają. Znieczulenie...

W Afryce 10 mln ludzi zagrożonych jest katastrofalnym głodem. 10 mln ludzi, z których każdy ma swoją historię, radości i smutki. Marzenia i plany. Choćby takie, by przeżyć kolejny dzień. Oni nie spędzają całego życia tak, jak pokazują to zdjęcia - koczując przy drodze czy w misjach ONZ. Mają rodziny, kochają, szukają...

Nie KRRiT i tablice pamiątkowe, tylko niedożywieni ludzie.

Wiele dzieci przeżyje. Jakie będą jednak miały szanse w życiu? Jakie ślady pozostawi po sobie głód? 
Jednym z powikłań po skrajnym niedożywieniu może być noma, rak wodny. Jedno z wielu powikłań... Nie polecam oglądać zdjęć, jeśli ktoś ma słaby żołądek.

Zdjęcia znalezione w sieci.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...