Nie lubię tego listopadowego święta.
Wspominać zmarłych, bliskich i tych nieznanych, modlić się za nich można przez cały rok. Drażnią mnie takie demonstracje - bo to taki dzień, że "trzeba". Dla niektórych być może taka mobilizacja jest niezbędna, mnie osobiście ona denerwuje. Szczególnie, że komercja i snobizm wkraczają również na cmentarze. To kwestia nie tylko lśniących marmurów tudzież innych "modnych" materiałów i modeli, ale i parada próżności - jak największy wieniec czy krzaczek, najpiękniejsze znicze, elegancki strój, bo przecież spotka się znajomych...
Jeśli zapominamy o naszych zmarłych w ciągu roku, to czy najdroższy ze zniczy w sklepie coś wynagrodzi? Może uciszy sumienie... I skusi złodzieja, bo hieny zawsze były i będą.
Pamiętam stary cmentarz, tuż za sadem moich pradziadków. Chodziłyśmy tam czasem z babcią, spacerując alejkami, słuchałam jej opowieści o ludziach, których nazwiska wyryto na mijanych płytach... Pamiętam cmentarz obok cerkwi w Uluczu, w Bieszczadach. Rozsypane na wzgórzu groby, zagubione w bluszczu uniemożliwiającym podejście bliżej - prawosławne, żydowskie, katolickie i ewangelickie. Na wpół zatarte nazwiska, na niektórych tabliczkach tylko rok: 1946, 1947... Pamiętam płyty, którymi wyłożono brzegi stawu, niedaleko którego kiedyś mieszkaliśmy. Obok zwykłych płyt chodnikowych były tam połamane marmury i granity z przedwojennymi napisami, wyrytymi w pięknych gotyckich literach. Teraz siadają na nich kaczki. Piękne mauzoleum w pobliskim lesie, pomnik czyjejś utraconej miłości, dziś zdewastowane, cuchnące i pełne potłuczonego szkła. Małe krzyże przydrożne, przyozdobione tandetnymi plastikowymi kwiatami, krzyczące do mnie głośniej niż jakikolwiek znak ograniczenia prędkości. Skruszone przez czas krzyże pokutne, stojące gdzieś samotnie w polu...
Pamiętam jak kiedyś, jeszcze w czasie studiów, koleżanka wyciągnęła mnie na wieczorny spacer na cmentarz. A może to był wspólny pomysł? Nie wiem, jak to sobie wymyśliłyśmy, że dzień przed 1 listopada będzie tam już dużo lampek. Nie było. Zanim wyszłyśmy z akademika, zrobiło się już... późno. Ponieważ cmentarz był poza granicami miasta, częściowo w lesie, pogrążone w rozmowie dotarłyśmy tam około północy. Zorientowałam się w tym dopiero przy bramie i nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Chociaż niebezpiecznie było wcześniej, na tych różnych pustych uliczkach, którymi szłyśmy, to właśnie słabo oświetlone alejki między niewielkimi grobami wzbudziły we mnie przerażenie. Nigdy wcześniej ani nigdy później tak bardzo się nie bałam. Nie wiem, jak mojej towarzyszce udało się mnie wtedy przeciągnąć tymi alejkami, fakt, że przeszłyśmy wąską ścieżką, zapadając się raz po raz w dziwnie miękką ziemię. Byłoby prawie dobrze, gdyby nie zaczęła w połowie drogi analizować bal u szatana z "Mistrza i Małgorzaty". Pamiętasz, Ania? Tam żywi też nie widzieli duchów. Doskonale pamiętałam tą scenę. Mój słuch nienaturalnie się wtedy wyostrzył i zrozumiałam znaczenie powiedzenia "mieć duszę na ramieniu". Teraz już spokojnie się to wspomina...
Na moim sercu wciąż wielki ciężar... Jak mam być silna i pomóc, skoro sama tak słabo się czuję?
Nie lubię tego tłumu ludzi na cmentarzu. Wolę chodzić na cmentarz późnym popołudniem, gdy już zaczyna zapadać zmrok. Ludzi wtedy mniej, a jeszcze widać kolory chryzantem. A potem światełka. Ogarnia mnie nostalgia i zaduma. Czas teraz tak szybko przemija. Na codzień nie myślimy o Tych, którzy odeszli. Myślę, że dobrze, że jest jeden dzień w roku, który zmusza niektórych ludzi, by chociaż wtedy odwiedzili na groby.
OdpowiedzUsuńMoże czasami trzeba zwinąć się w kłębek i przeczekać. Napić się gorącej herbaty z rumem, zjeść słodką czekoladkę i na chwilę przestać myśleć.
Pozdrawiam. Ropucha