Dziś znów wracaliśmy z przedszkola dobre dwie godziny. Kieszenie pełne mam bardzo cennych i jeszcze bardziej zabłoconych "minerałów", ręce pełne wszelkiego rodzaju patyków oraz piórek, lżejsza za to jestem o garść orzechów, które zostawiliśmy w lesie mającym nas tym razem w głębokim poważaniu wiewiórom. Zaliczyliśmy wszystkie możliwe i niemożliwe górki, płotki oraz głazy, czuję te kilometry w miejscu, gdzie moje plecy tracą swą szlachetną nazwę, lecz jest to przyjemny rodzaj zmęczenia. Kartę w aparacie znów mam pełną barwnych obrazów, nie wiem, kiedy zdołam je obrobić, Skrzat natomiast uzbierał za paznokciami (i nie tylko zresztą) sporo próbek różnych znanych i nieznanych mi substancji... Spacer więc można zaliczyć do udanych, jak co dzień. Spacery to ta dobra część planu dnia.
Zapowiadają ciepły weekend, muszę wyciągnąć chłopaków za miasto, odetchnąć świeżym powietrzem, póki jeszcze nie wiąże się to ze szczękaniem zębami i naciąganiem kaptura mocno na głowę. Cztery spokojne dni. Przydadzą się, oj przydadzą...
Ostatnio miałam okazję oglądać zdjęcia ślubne znajomych. Tak, jak zazwyczaj moją uwagę przyciągają kiecki, tak teraz byłam po prostu urzeczona samymi zdjęciami jako takimi - nie kadrami, ale tym, jak ostre były te fotografie, jasne... Wiem, jakie warunki oświetleniowe panują w kościele czy na sali, zdaję sobie sprawę z tego, jak trudno jest zrobić tam dobre zdjęcie. Tu nie było nawet widać lampy (choć nie wykluczam, że jej użyto). Mąż zaraz sprawdził model, jakim je wykonano, ciesząc się, iż mógłby zrobić mi prezent. Dopiero gdy znalazł cenę, ok. 14 tys. w najbardziej podstawowej wersji, jego entuzjazm opadł. Tak, w tym wypadku cena i jakość idą ze sobą w parze.
Moja Schlumbergera postanowiła nie czekać na zimę i już teraz uszczęśliwić mnie kwiatami. Teraz siedzę przy oknie, gapię się na nią...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz