Prawie każdy chciałby zarabiać WIĘCEJ, kupować TANIEJ, żeby w efekcie mieć WIĘCEJ. To raczej zrozumiałe, sama nie jestem wyjątkiem.
Firma, by móc sprzedawać TANIEJ, musi szukać oszczędności: na jakości, na dostawcach/podwykonawcach, na środowisku naturalnym, na pensjach pracowników. Żeby ktoś mógł kupić taniej, ktoś inny zarobi MNIEJ.
Pół biedy, jeśli to pracownik na drugim końcu świata. W końcu my go nie widzimy, możemy... udawać, że tą pracę wykonują maszyny, a nie ludzie w skandalicznych warunkach. Przynajmniej dopóki nie zawali się kolejna fabryka albo nie wydarzy inne nieszczęście, ale nawet wtedy - szybko wypieramy to z pamięci. To nas nie dotyczy.
A jeśli taki wyzysk ma miejsce u nas? Ha, zawsze można powiedzieć: "trzeba się było uczyć". Dopóki to my mamy pracę (=środki), to my kupujemy, łatwo nam osądzać innych, tych, którzy nie postarali się dość i teraz harują za marne grosze. Najlepiej zresztą w ogóle o nich nie myśleć.
Obecny kryzys dyktuje coraz ostrzejsze warunki - trzeba więcej pracować już nie po to, aby więcej zarobić, ale - by utrzymać status quo. Jedna osoba wykonuje pracę za dwie lub trzy, siedząc nieraz po godzinach czy w domu, po to, by firma mogła sprzedawać taniej (a przynajmniej - nie drożej). Jednocześnie otaczają nas z każdej strony kolorowe i wygodne pokusy ery konsumpcji. Tyle jest "fajnych" rzeczy, które chciałoby się mieć - gadżety, ciuchy, sprzęt, wycieczki, etc.
Zawsze, kiedy ktoś chce WIĘCEJ, będzie to czyimś kosztem. Ktoś dostanie MNIEJ.
Błędne koło??
Zastanawiam się, czy można się w ogóle z tego wyrwać, nauczyć się CHCIEĆ MNIEJ. Zawsze nas uczono, by wysoko stawiać poprzeczkę, by chcieć i dążyć do tego "więcej", ale... Dokąd nas ten wyścig zaprowadzi?
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz