Rozmawiałam ostatnio ze znajomą, studiującą wieczorowo. Wspomniała, że ma taki śmieszny wykład, na który nigdy nie chodzi, bo profesor z góry im zapowiedział, iż nie chce ich oglądać, nie zamierza się z nimi użerać, a wszystkich i tak przepuści. Ćwiczeń też nie robi i na dobrą sprawę nie miała ona pojęcia, o czym był ten wykład.
Nie podam nazwy uczelni, to bez znaczenia. To nie jest jedyny taki przypadek, o jakim słyszałam...
Tak, statystyki niewątpliwie są wspaniałe. Coraz znaczniejszy odsetek społeczeństwa ma wyższe wykształcenie, w rankingu wygląda to świetnie, a uczelnie - pękają w szwach. Tylko co z tego, skoro coraz częściej za tytułem nie idzie faktyczna wiedza? Co z tego, skoro tak wielu profesorów chętnie bierze pieniądze, pozwalając uczelni reklamować się swoim nazwiskiem, lecz praktyczną wiedzę, czas i energię zostawia sobie na komercyjne kursy np. dla przedsiębiorców, co przekłada się na realne zyski (przecież za wykłady i tak pieniądze dostanie, czy się na nich pojawi czy nie...). Po co mamić ludzi, wyciągając od nich słone pieniądze za studia wieczorowe czy zaoczne, skoro w zamian nic nie dostają? Ach, fakt, dostają później papierek. Czy nasze społeczeństwo potrzebuje naprawdę aż tak wielu magistrów, z zaliczonymi wykładami, na których pan profesor nigdy się nie pojawił? Czy nie byłoby uczciwiej brać pieniądze tylko za zajęcia, które rzeczywiście się odbyły?
Uczciwie... To takie nudne, niemodne słowo :/
Znam wielu ludzi bez wyższego wykształcenia, doskonałych specjalistów w swoich działkach, którzy jednak przegrywają na rynku pracy - bo "mgr" to dzisiaj nieodzowny standard, nawet, jeśli ci "mgr" mają znacznie skromniejszą wiedzę niż doświadczony przez lata pracy "nie-mgr".
Na swoje egzaminy musiałam naprawdę ostro zakuwać. Albo - kombinować, gdyż na niektóre mogłam zabierać wszelkie pomoce naukowe, które jednak nic by mi nie pomogły, jeśli nie potrafiłam wykazać się logicznym myśleniem. Miałam szczęście spotkać wyjątkowych profesorów, chętnie wdających się w dyskusje z młodymi ludźmi, ba, wręcz do tego zachęcających. Dzisiaj mój tata śmieje się (jest to jednak gorzki śmiech), że jego studenci są zaskoczeni, kiedy oczekuje ich obecności na swoich wykładach.
Wspominałam już, że nie lubię lekarzy?
Z pewnością wielu z nich to ciekawi i wartościowi ludzie (znam jedną bardzo wyjątkową panią doktor, szkoda, że tak daleko), jako ogół jednak budzą we mnie frustrację. Dajmy na to w ubiegłym roku jeden lekarz usilnie próbował nas przekonać, że nieustanny kaszel i wciąż odnawiające się infekcje (nawet latem!) u naszego synka spowodowane są alergią, namawiał do testów i zapisywał ciężkie leki, a dwóch innych lekarzy go poparło. Wiem, że alergie są bardzo powszechne, instynktownie jednak czułam, że to nie to. Dopiero gdy z własnej inicjatywy zrobiliśmy wymaz z gardła (szkoda, że dwóch różnych lekarzy próbowało nas do tego zniechęcić), udało się dobrać właściwy, celowany lek i katary zniknęły jak ręką odjął.
Długo był spokój, dopiero teraz, na fali późnolistopadowych przeziębień, dopadło i jego (całą rodzinę zresztą). Złożyło się, że musieliśmy wyjątkowo pojechać do innego niż zwykle lekarza, a ten, zamiast tylko osłuchać dziecko, zafundował nam godzinny wykład na temat tego, jak strasznie niewłaściwie odżywiam dziecko (po mojej stanowczej odpowiedzi trochę zreflektował i zmienił ton), jak to wszyscy specjaliści się mylą, a tylko on jeden od kilkunastu lat, propaguje słuszne rozwiązania... Skończyłam go słuchać, kiedy zaczął proponować badanie bio-rezonansowo-coś tam... Wychodząc z gabinetu byliśmy z mężem jednakowo wkurzeni. A niby lekarz z polecenia... Chociaż z tej paplaniny zaciekawiła mnie jedna informacja, o candida, co sama swego czasu podejrzewał, lecz zarówno lekarz rodzinny, jak i laryngolog czy pulmonolog zdążyli mnie przekonać, że to na pewno nie to...
I znów przyjdzie mi samej szukać, pytać, robić badania, a potem z wynikami w ręce szukać kogoś, kto zaproponuje sensowne leczenie.
Nie jestem specjalistą. Nie mam nic wspólnego z medycyną (kilku inżynierów chemików w najbliższej rodzinie to jednak jeszcze nie lekarze). Wiem, jak niebezpieczne jest bazowanie na informacjach, które wyczytało się samemu i lekceważenie zaleceń lekarzy. Zdaję sobie sprawę z tego, że czasem trudno o poprawną diagnozę, lecz kuźwa, kiedy dwóch laryngologów stawia przeciwstawne diagnozy, a żaden nie chce zrobić badań (zapłacę za nie! bylebym wiedziała, jakie :/), to jak ja mam komuś zaufać? Lekarz rodzinny, nie mogący się wygrzebać spod papierów w przychodni, ledwo podniesie na badanego wzrok, z drugiej strony inny lekarz, fanatycznie nastawiony, tropiący najróżniejsze możliwości, poświęcający pacjentowi duuuużo czasu... i obaj w efekcie końcowym zapisują dokładnie to samo.
Ugh... Nie lubię lekarzy.