poniedziałek, 8 września 2014

Recenzja: "Bayou Moon", czyli z Iloną Andrews na Rubieży


W drugim tomie cyklu "Na krawędzi" ("The Edge") Ilony Andrews - "Bayou Moon" przenosimy się w inną część Rubieży, na Moczary. Nie wiem, czy sprawiło to oswojenie się już ze specyficznym klimatem opowieści, czy po prostu ten tom napisany był inaczej - "Bayou Moon" podobał mi się zdecydowanie bardziej niż część pierwsza (pisałam o niej tutaj). Książkę można czytać jako pozycję niezależną, bez zapoznawania się z pierwszym tomem, tyle że wówczas chwilę zajmie wgryzienie się w atmosferę Rubieży - pogranicza między pełną magii Dziwoziemią a całkiem zwyczajną, niemagiczną Niepełnią.


"Cerise Mar and her clan are cash poor but land rich, claiming a large swathe of the Mire, the Edge swamplands. When her parents vanish, her clan's long-time rivals are suspect. But all is not as it seems. Two nations of the Weird are waging a cold war fought by feint and espionage, and their conflict is about to spill over into the Edge-and Cerise's life"

Bohaterem jest William, który pojawił się już w "Na krawędzi". Tam odgrywał rolę mrocznego, raczej niepokojącego charakteru, tym razem autorka pozwoliła nam poznać go o wiele lepiej. W przeciwieństwie do Declana, wyjątkowo aroganckiego, William nie zadziera nosa. Jest samotny, ale nie użala się nad sobą, nie poddaje goryczy. W jakiś sposób wydaje się pogodzony z losem - dawno już nauczył się myśleć o sobie, że nic więcej od życia mu się nie należy. Matka go nie chciała, został wychowany w placówce przypominającej więzienie - wyszkolony na maszynę do zabijania.

"Rubież nie należała do żadnego ze światów. Idealne miejsce dla mężczyzny, który nigdzie nie pasował. W taki sposób po raz pierwszy spotkał chłopców, Georga i Jacka. Mieszkali na Rubieży ze swoją siostrą, Rose. Rose była śliczna i miła i podobała mu się. Podobało mu się to co mieli ona i dzieci, małą, kochającą się rodzinę. Kiedy William obserwował ich ze sobą nawzajem, część niego, gdzieś głęboko w środku, cierpiała. Teraz zdawał sobie sprawę, dlaczego: nawet wtedy wiedział, że rodzina taka jak ta, jest na zawsze poza jego zasięgiem. 
Mimo wszystko, próbował z Rose. Mógłby mieć szansę, ale wtedy pojawił się Declan. Declan, błękitnokrwisty i żołnierz, ze swoimi nieskazitelnymi manierami i przystojną twarzą."

Pokazując historię z jego perspektywy autorka nie zmieniła go w kogoś innego - nadal widzimy mrocznego i niebezpiecznego mężczyznę - wyjaśniła za to, co tak naprawdę działo się w jego głowie. I to chyba największy plus tej książki: William nie jest bohaterem typu alfa, nie jest zarozumiały ani dominujący, a przynajmniej - nie jest to podkreślane przy każdej okazji. Wie, jak działać, potrafi walczyć, ze względu na swoją przeszłość: nie akceptuje, gdy krzywdzone są dzieci. Tak poza tym - jego myśli oraz potrzeby są dość proste, szczególnie w tych momentach, gdy górę brała jego dzika, zwierzęca natura.

"Doleciał go jej zapach, jej prawdziwy zapach, zmieszany z aromatem mydła. Pachniała czysto, miękko... jak kobieta. Dzikość w nim straciła głowę, drapiąc od wewnątrz. Chcę. Chcę kobietę.
– Lordzie Billu? – zapytała.
Jego myśli płynęły gorączkowym potokiem. Chcę...Taka piękna... Stoi tak blisko, taka piękna. Chcę kobietę.
– Ziemia do Williama?
Patrzyła na niego tymi pięknymi, ciemnymi oczami. Wszystko czego chciał, to sięgnąć po nią i móc jej dotknąć. Nie. Źle. Nie dała mu pozwolenia. Jeśli jej dotknie, weźmie ją. Wzięcie kobiety bez pozwolenia jest złe. William otrząsnął się, odzyskując kontrolę.
"

Cerise przypomina trochę Rose, choć jest chyba nieco bardziej szalona. Rose od dawna musiała się troszczyć o rodzinę, od dawna cała odpowiedzialność spoczywała na niej. Cerise również nie uciekała przez obowiązkami, choć nie była głową rodziny, a do tego miała oparcie w licznej gromadzie krewnych Zresztą wszyscy Marowie są zwariowani, a Szczurza Nora - wydaje się bardzo sympatycznym miejscem :) 

"– Rozumiem – powiedział Richard. – Więc teraz jesteś naszym gościem i sojusznikiem, Lordzie Sandine?
– Samo William wystarczy, i tak.
– Witaj w Szczurzej Norze. Słówko ostrzeżenia, Williamie. Jeśli nas zdradzisz, zamordujemy cię.
Ha!
– Wezmę to pod rozwagę.
– Kilka dni w naszym towarzystwie i możesz uznać to za lepszą opcję – Richard przyjrzał się mu swoimi ciemnymi oczami i odwrócił się do Cerise."

Poniższy fragment  to chyba mój ulubiony, scena z rozprawy sądowej na Moczarach (wyj. - Dobe to sędzia):

"– Sprawa numer 1252, Marowie przeciw Sheerilom.
Sędzia Dobe sięgnął pod swoje biurko, wyjął małe, metalowe wiaderko charknął i splunał do niego.
– W porządku – powiedział, wsuwają wiaderko z powrotem pod biurko.
William zastanawiał się, czy Kaldar miał rację, i to jednak był cyrk.
– Obrońcy, proszę wstać – szczeknął Clyde.
Blondwłosa kobieta wstała, tak samo jak Kaldar.Masywne brwi sędziego uniosły się ku górze.
– Kaldar. Ty przemawiasz dzisiaj w imieniu powoda?
– Tak, Wysoki Sądzie.
– Cóż, cholera – rzekł Dobe – domyślam się, że jesteś obeznany z prawem. Uderzyłeś je w głowę, podpaliłeś mu dom i zrobiłeś dziecko jego siostrze.
Szeroki uśmiech zabłysnął na twarzy Kaldara.
– Dziękuję, Wysoki Sądzie.
Blondynka odchrząknęła.
– Z całym należnym szacunkiem, panie Sędzio, ten mężczyzna nie kwalifikuje się do roli obrońcy. Jest skazanym przestępcą.
Spojrzenie Dobe’a padło na blondynkę.
– Nie znam cię. Clyde, znasz ją?
– Nie, panie Sędzio.
– No to masz. Nie znamy cię.
– Jestem tu, żeby reprezentować rodzinę Sheerile. – Blondwłosa pani adwokat wystąpiła naprzód wyciągając pergamin. – Prowadzę praktykę prawniczą w Nowym Avignonie. Tu są moje referencje.
(...)
- Kaldar, ta prawniczka tam mówi, że nie masz kwalifikacji, ponieważ jesteś skazanym przestępcą. Masz coś do powiedzenia na ten temat?
– Jestem skazanym przestępcą w Dziwoziemi i w Niepełni. Na Rubieży byłem tylko ukarany grzywną. Poza tym, sama ustawa stwierdza, że każdy Rubieżanin może być swoim własnym obrońcą. Skoro sprawa dotyczy wspólnej własności znajdującej się w posiadaniu rodziny Mar, a ja jestem członkiem tej rodziny, twierdzę, że reprezentuję samego siebie, a co za tym idzie, mogę działać jako swój własny adwokat.
– Przyjmuję wyjaśnienie. – Dobe machnął ręką. – Kontynuuj.
Kaldar odchrząknął.
– Rodzina Mar posiada dwuakrową działkę, zwaną Sene, składającą się z ziemi i domu.
Kaldar podał mapy Clydowi, który podał je sędziemu. Dobe rzucił na nie okiem i znowu machnał ręką.
– Siódmego maja Cerise Mar, Erian Mar i Mikita Mar pojechali do wspomnianego domu, gdzie zastali Lagara Sheerile, Pevę Sheerile, Ariga Sheerile i kilku zatrudnionych przez nich mężczyzn. Cerise Mar wystosowała do nich uprzejmą i pokojową prośbę o wyniesienie się z naszej ziemi, która to prośba została odrzucona.
Dobe spojrzał na Cerise.
– A ty odpuściłaś im dlaczego?
Cerise wstała.
– Jesteśmy pokojowo nastawioną rodziną i wolimy rozstrzygać spory przed sądem.
Widownia ryknęła śmiechem. Dobe uśmiechnął się półgębkiem.
– Spróbuj jeszcze raz?
– Mieli karabiny a my tylko konie – powiedziała Cerise.
Przyprószone siwizną brwi Dobe’a wykonały jakiś wijący się manewr.
– Zauważyłem. I dlatego wyglądasz, jak zapasy ervauga na chude czasy?
– Ciężki dzień na bagnie, Wysoki Sądzie.
– Zauważyłem. Posadź swój tyłek na miejscu.
Cerise usiadła."

Co mnie rozczarowało, to powtarzający się schemat: od początkowej nieufności oraz fałszywie przedstawionych motywów, brak zrozumienia dla reguł miejscowej społeczności, przez ostrożną współpracę do zakochania się, oczywiście z nieodzownym zwątpieniem pod sam koniec. Podobny był przebieg akcji - wstrętny i groźny przeciwnik, powoli zaciskające się macki, jedna walka, odrobina czułości i dramatycznych refleksji, kolejna okrutna potyczka. Do tego totalny zwrot akcji na ostatnich stronach, zupełnie nieoczekiwane rozwiązanie i zbyt szybkie zakończenie. William, jak Declan, jest żołnierzem, a Cerise - jak Rose - samodzielną i twardą dziewczyną, biorącą na siebie odpowiedzialność za innych. Powtórzył się nawet wątek z poprzednim nieudanym związkiem. Na kilka drobnych "nadużyć" - niekonsekwentnych reakcji i niespójnych zachowań dla dobra fabuły - można przymknąć oko.

Minusem było dla mnie również zbyt pobieżne potraktowanie postaci drugoplanowych, które wydawały się mieć w sobie spory potencjał. Rozumiem, że konieczność zachowania właściwego tempa akcji nie pozwala na przydługie rozmyślania bohaterów, tu jednak wystarczyłoby kilka akapitów więcej (przy różnych scenach). Na przykład Lagar - autorka subtelnie naszkicowała tą dziwną relację między nim a Cerise, ponure przeznaczenie, cichą fascynację. To było intrygujące, lecz zakończenie tego wątku nastąpiło zbyt gwałtownie. Dramatyczna rozprawa pod koniec książki, tragedia jaka spotkała Marów, została podsumowana dziwnie krótko. Żałowałam też, że tak mało było o Lark (choć może w kolejnych tomach pojawi się coś więcej o niej).

Nawet pomimo tych braków - książka bardzo mnie wciągnęła, podobała mi się bardziej niż część pierwsza :) Od samego początku mocno kibicowałam Williamowi, który zasłużył na swoje szczęście, a rodzinka Marów zapewniała rozrywkę. Do tego dochodzi niesamowita, trochę przerażająca sceneria luizjańskich bagien, niekończący się labirynt strumieni i torfowisk, ponure uroczyska i czające się w nich potwory. Biorąc pod uwagę dramatyczną finałową walkę nie mogę narzekać, iż zakończenie jest przesadnie szczęśliwe (bo nie jest), ale tym większy mam apetyt na kolejny tom. Wiem już, że będzie o Kaldarze (to samo w sobie zapowiada się doskonale), że pojawią się w nim Jack i George :) Zostawiam sobie tą przyjemność na jakiś zimny, ponury wieczór, nadciągającej jesieni na pewno nie będzie ich brakować ;)

Moja ocena: 7/10

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...