Wybraliśmy się wczoraj do ogródka, by wkopać kłącza dalii, lecz zatrzymałam Skrzata, kiedy zauważyłam starszego pana z aparatem. Robił zdjęcia małemu ślicznemu ptaszkowi, który akurat skubał coś przed wejściem do naszego ogródka. Taki zwinny, z zielonymi piórkami, mały klejnocik. Ptaszek chwilę jeszcze pozował, po czym czmychnął w swoją stronę, a pan podziękował, że zaczekaliśmy. Jakoś tak wdaliśmy się w pogawędkę o obiektywach, ogniskowych i łapaniu okazji na ładne ujęcia...
Nagle coś burego szmyrgnęło w krzakach po drugiej stronie płotu, następnie wyłonił się stamtąd wielki kocur, z jego pyszczka wystawał zielony ptaszek.
Samo życie.
Co innego wiedzieć czy oglądać w telewizji, co innego obserwować na żywo. Zdjęcia poniżej zrobiłam kilka lat temu w zoo, przed wybiegiem karakali. Akurat przymierzałam się, by je sfotografować, kiedy na wybieg zaleciał zbłąkany gość - to była chwila, kiedy kot zamachnął się łapą i przydusił ptaszka do ziemi, przez chwilę się nim bawił, po czym zaniósł go gdzieś w głąb wybiegu... To stworzonko było przerażone - nawet nie próbowało się wyrwać. Taki moment... brutalnej prawdy o życiu.
Śnieg się już (prawie) stopił, krokusy zakwitły (choć bez słońca nie rozchylają swoich kielichów), inne roślinki też już wygrzebują się spod ziemi. Już, już, prawie, jeszcze parę stopni cieplej prosiłabym :)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz