wtorek, 3 lipca 2012

Letni czas


Powietrze pachnie wakacjami. Nawet te gwałtowne, ciepłe burze...

Pamiętam czas, kiedy zaraz po zakończeniu roku szkolnego jechaliśmy z bratem do pradziadków, spędzić ponad miesiąc w towarzystwie kuzynów, całymi dniami bawiąc się w sadzie, grając na strychu w karty i najróżniejsze gry, o których dziś już mało kto pamięta. Babcia szykowała na obiad knedle z wiśniami, kompot z agrestu czy porzeczek, ze śmiechem oganiając się od chmary dzieciaków pod jej nogami. Kiedy padał deszcz skakaliśmy z kałuży do kałuży, zabłoceni po pas, budując kanały i tamy, zupełnie niezrażeni brakiem słońca.

Nie było czegoś takiego jak nuda.

Pamiętam też wyjazdy na wieś, upojny zapach siana wypełniającego stodołę aż po dach, dzikie zapasy w tej miękkiej przestrzeni, byle tylko nie pozwolić kuzynom pokazać, że są silniejsi. Zasnute mgłami błonia, gdy prowadziliśmy krowy na pastwisko, jedyny w swoim rodzaju smak marchewek, wyrwanych z pola i umytych w ciepłej, błotnistej kałuży. Radość, kiedy wuj dał trochę powozić koniem, drapiący skwar, kiedy chciałam się przekonać, jak to jest pomagać przy żniwach.

Telewizor? Po co?

Pamiętam jazdę piaszczystą drogą z szeroko otwartymi oknami, śpiewane do zdartego gardła "Volare", oszałamiający zapach lasu, z nutką żywicy i grzybów, z obietnicą jagód. Niewielka osada na końcu świata, zapomniane przez wszystkich trzy domy i leśniczówka, i nasz namiot. Długie spacery, nie dróżkami, ale tak w poprzek, by poczuć pod stopami miękką ściółkę, wypatrzyć ukryte na osłoniętej polance stadko saren, wsłuchać się w radosny świergot ptaków spleciony z muzyką drzew. Albo wieczorami, tak po ciemku, nasłuchując, czy nie trafiliśmy na rodzinę dzików... W deszczowe poranki budziła nas miarowa melodia deszczu bijącego w dach namiotu, w te słoneczne - perspektywa zjedzenia śniadania pod idealnie błękitnym niebem.

Nie było wtedy kolorowych zabawek, nikt nie słyszał o komórkach. Długie godziny spędzaliśmy nie przed komputerami, lecz na zabawach w jeziorze czy puszczaniu w strumieniu łódek z łupin orzechów, ze starannie ozdobioną banderą. Domy czy gospodarstwa budowaliśmy z plasteliny i patyków, nasze tajne kryjówki były szałasami ze skoszonej trawy i starych gałęzi. I to były wakacje...

Nigdy nie spędzałam lata w mieście, moim rodzicom zawsze jakoś udawało się to zorganizować, choć teraz w pełni rozumiem, że wcale nie było to łatwe. Może dlatego teraz tak ciężko mi znieść nieprzyjemny gorąc rozgrzanego betonu. 

Chciałabym móc zrobić to samo dla swojego dziecka, nawet, jeśli czasy tak bardzo się zmieniły.

Kawałek na dziś: Ace od Base "Cruel Summer".






Wyniki są złe, tak złe, że wręcz beznadziejne. Być może znalazłabym w sobie siłę, żeby szukać innych rozwiązań, gdyby nie to, iż są jeszcze inne sprawy, pilniejsze, a ostatnio gdzie nie dotknę, tam się sypie coś nowego. Kolejni "specjaliści" tylko pogłębiają frustrację. Czuję się, jakbym tłukła głową o ścianę; uciekam przed szarpaniem się w odrętwienie, ale żal nie znika.

Są chwile, kiedy mam ochotę zwinąć się tylko w kłębek i płakać, ale jak mogę się poddać, kiedy ktoś na mnie liczy? Mam wrażenie, że to wszystko jest na moich barkach, wszystkie troski, wszystkie te codzienne sprawy, które ktoś musi załatwić, wszystkie ważne słowa, które muszą zostać powiedziane. Jak mam motywować, kiedy jestem tak zmęczona? Za dużo tego, a czasu tak mało, tak szybko ucieka.


1 komentarz :

  1. Aniu, Twoje wspomnienia i mnie przenoszą w krainę młodości i beztroski :)) przykro mi, że obecna rzeczywistość przynosi taki kontrast... ściskam Cię mocno..

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...