Trafiłam dziś na felieton, który doskonale podsumował to, co sama często czuję (tutaj). Podatki od zawsze budziły w ludziach niechęć i zachęcały do szukania sposobów na ich uniknięcie. Z powodu podatków wybuchały rewolucje, a sprytni gracze nieraz tracili wszystko. O aparacie skarbowym można niejedno by opowiedzieć, nie będą to pochlebne słowa.
Ale przy tym całym wyrzekaniu łatwo zapomnieć o jednym: to z podatków utrzymywane jest wszystko dookoła: szkoły, służba zdrowia, drogi, etc. Kiedy ktoś twierdzi, że nie potrzebuje takiej pomocy od państwa, być może zapomina, że np. skończył studia na publicznej uczelni, że co dzień porusza się w przestrzeni utrzymywanej dzięki wpływom z podatków.
Bez tej umowy społecznej, zgody na podzielenie się częścią naszej własności (=podatkami), nie mogłoby istnieć żadne państwo, a przynajmniej nie demokratyczne. Ktoś, kto odmawia dołożenia się do tej wspólnej puli, łamie umowę. W uproszczeniu: zatrzymuje dla siebie środki, z których korzystać powinni wszyscy.
I dlatego, kiedy mam do czynienia z historiami, jak ta opisana we ww. felietonie, czuję... co najmniej niesmak. Bo gdzie jest granica między kreatywnością (zwaną zwykle "optymalizacją podatkową") a oszustwem? Istnieją legalne metody na ograniczenie wysokości danin, czasem jednak linia jest bardzo cienka...
Tym bardziej dziwi mnie dość powszechny zachwyt nad tymi wszystkimi pomysłowymi ludźmi, którzy robią "złote interesy". Dla mnie w większości przypadków to zwykłe złodziejstwo.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz