sobota, 16 listopada 2013

Recenzja: "Lwy Al-Rassanu"


Ten tom długo czekał na półce, zanim wzięłam go do ręki, a właściwie do torebki. Zwykle połykam książki "na jednym posiedzeniu", nie lubię odkładać historii na później, Kay'a jednak uwielbiam, żadna z jego dotychczasowych powieści mnie nie zawiodła i chciałam ją w pełni smakować... Ha, w dzisiejszych czasach to taki luksus - nie spieszyć się i nie starać za wszelką cenę "zaliczyć" jak najwięcej - wrażeń, filmów, książek, imprez...

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czytałam jedną pozycję tak długo!! Nie zrozumcie mnie źle - nie była nudna ani rozwlekła. Specjalnie wydzielałam sobie krótkie odcinki, po kilkanaście stron w ciągu dnia (akurat - w tramwaju), tak, by móc spokojnie nasycić drobiazgami, perfekcyjnie oddaną atmosferą, zatrzymać myśli przy doskonale stworzonych postaciach.


Do tej pory miałam przyjemność przeczytać kilka książek tego autora, parę jeszcze mi zostało (na szczęście :)) i jestem pod wrażeniem, jak wspaniale rozwinął się jego talent. "Fionavarski gobelin" był bajką - porywającą, splatającą w sobie tak wiele wątków i mitów, że kręciło mi się w głowie. Oczywiście - na koniec płakałam, jak przy każdej z tych historii. To swoją drogą fascynujące: książek Kay'a nie można nazwać romansami, ale o miłości pisze w wyjątkowo poruszający sposób (nie tylko zresztą o miłości). Kolejne powieści były coraz dojrzalsze, autor głębiej wchodził w psychikę postaci, a jego bohaterowie - choć nadal ujmująco ludzcy - mają w sobie niezwykłe piękno.

Co wspólne dla wszystkich jego książek, ich akcja rozgrywa się... w przeszłości pozornie bajkowej, lecz zdumiewająco znajomej. Czytając czuję, że odpowiedź mam na końcu języka, nazwy i opisy kojarzą mi się z czymś dobrze znanym, lecz mimo to innym - zawsze kusi mnie, by sięgnąć po historię powszechną lub atlas geograficzny, sprawdzić miejsca, daty, fakty... Dzięki fantazyjnym nazwom czytelnik otoczony jest aurą baśni, czegoś nierealnego, nie ma dyskomfortu wywołanego świadomością, że to książka "historyczna". Kay nie przynudza, lecz tym gładkim podstępem wprowadza w atmosferę odległych czasów, niepostrzeżenie wciąga w życie swoich bohaterów, pozwala poczuć tamtą atmosferę tak, że problemy fikcyjnych postaci stają się niemalże naszymi własnymi! Rozszyfrowywanie historycznych podobieństw - lecz nie wiernej kalki - to dodatkowa przyjemność.

I tak na przykład "Tigana", to okres renesansu, splątana polityka włoskich państewek i znanych, choć ukrytych pod innymi nazwami, rodów Borgiów i Medyceuszy. "Sarantyńska mozaika" ("Pożeglować do Sarancjum", "Władca cesarzy") przenosi nas w epokę Bizancjum, brutalnych tarć między chrześcijaństwem oraz pogańskimi wierzeniami, naporem "dzikich" ludów i wewnętrzną polityką zepsutych obywateli imperium. Na tym tle poznajemy historię budowy słynnej Hagia Sophia, sztuki układania mozaik oraz ikonoklazmu. Autor pozwala powędrować również na bliższe nam tereny, do "barbarzyńskich" plemion w dzikich puszczach środkowej Europy... Och, mogłabym długo opowiadać o innych powieściach Kay'a, ale nie o tym przecież chciałam.


"Lwy Al-Rassanu" to historia Hiszpanii - u schyłku kalifatu kordobańskiego, panowania Almorawidów  i Almohadów, okres rekonkwisty. Al-Rassan to tereny opanowane przez Maurów - czytając bezwiednie zastanawiałam się, czy opisując Silvenes i Al-Fontinę autor miał przed oczyma Alhambrę w Grenadzie? Czy książkowa Cartada do Kordoba?

O średniowiecznej Hiszpanii ze szkolnych lekcji historii niewiele można się dowiedzieć - o ile ktoś nie interesował się tym bliżej... Być może zostały w pamięci pojęcia rekonkwisty, Aragonii i Kastylii, prześladowań Żydów przez katolicką większość...
Wchodząc w świat powieści poznajemy najpierw aszarytów, czcicieli gwiazd Aszara - ich kraina, baśniowy Al-Rassan, to kraj bogaty, z długą tradycją i imponującymi dziełami sztuki. Dziś myśląc o średniowiecznych państwach islamskich łatwo sobie wyobrazić pozawijanych "dzikusów" na wielbłądach - ale to właśnie oni byli w tym okresie bardziej "cywilizowani"! Na ile moja wiedza pozwala mi oceniać :) Kay pozostaje wierny źródłom historycznym - arabska nauka i sztuka stała wówczas na wyższym poziomie niż we wciąż barbarzyńskiej Europie. 

Po drugiej stronie granicy mamy wyznawców boga-słońca, Dżada. Dżadyci, czyli chrześcijanie,od lat toczą wojnę o odzyskanie ziem zagarniętych przez aszarytów. Są prości, ich państwa na dobrą sprawę dopiero się organizują, ale mają w sobie siłę, której zaczyna brakować w "zepsutym" Al-Rassanie.

Pomiędzy nimi spotykamy Kindathów, wędrowców modlących się do dwóch księżyców, pogardzanych przez wszystkich, wciąż prześladowanych. Brzmi znajomo?

"Nieważne, w którą stronę wieje wiatr, deszcz spadnie na Kindathów."

I już na tej płaszczyźnie, tła historycznego, Kay pokazuje w pełni swój talent - subtelnie wprowadza czytelnika w niuanse społeczne i polityczne, pokazuje kruchą równowagę i napierające na siebie siły. Potężny niegdyś Al-Rassan teraz chwieje się od wewnętrznych rozgrywek i spisków. Naciskany przez fanatycznych Muwardyjczyków z południa (Berberów), zbyt długo lekceważy niebezpieczeństwo na północy... Wszyscy znamy historię - Hiszpania jest chrześcijańska, więc Al-Rassan musiał upaść...


Ale to tylko tło... Kay zaczerpnął z kart historii, pięknie odmalował realia średniowiecznej Europy, a na tym płótnie umieścił niezwykłe, intrygujące postaci.

Tak sobie myślę, że opis z okładki tej książki zupełnie nie oddaje jej treści:

"Akcja powieści rozgrywa się w realiach jedenastowiecznej Europy, w epoce schyłku imperium muzułmańskiego. Fikcyjny Al-Rassan to pełna uwodzicielskiego piękna kraina, targana przemocą i konfliktami. Pokój między chrześcijanami, muzułmanami i żydami jest trudno osiągalny i niepewny.Na tle niezwykłych wydarzeń, które popychają Al-Rassan na skraj wojny, poznajemy Ammara ibn Khairana poetę i dyplomatę, oraz Rodrigo Belmontego, znakomitego żołnierza i dowódcę.Obu mężczyzn łączą wspólne cele polityczne i wojskowe. Obaj, wiodą los wygnańców. Obaj zakochują się w tej samej kobiecie..."

Obu łączą wspólne cele, obaj wiodą ten sam los, obaj zakochują się - och, to straszne niedomówienia :) Autor wykreował dwóch fascynujących bohaterów - silne i intrygujące osobowości, do tego pozwala czytelnikowi poznać ich nie tylko poprzez ich działania, ale i myśli.

Ammar ibn Khairan po pierwszym rozdziale mógł wydawać się nieczułym zabójca, lecz z każdą kolejną stroną odkrywałam, że był kimś zupełnie innym. Nieprzeciętnie inteligentny aszaryta, zręczny w walce, oszczędny w słowach, czarujący, ale i bezwzględny, kiedy trzeba. Dumny, honorowy, potrafi śmiać się sam z siebie i zwykle kryje się właśnie za maską ironii. Jeden z najbardziej znanych ludzi na półwyspie, a mimo to wydaje się, iż nikt tak naprawdę do nie zna, nie ma dostępu do jego duszy. Nikt poza dwiema może osobami... Żołnierz i poeta - kiedy poznajemy go bliżej, okazuje się, iż nie ma w tym żadnej sprzeczności. Pokochałam go od pierwszego spotkania :)
 
Rodrigo z kolei to... El Cid. Ten historyczny bohater zresztą również miał na imię Rodrigo, choć jego życie potoczyło się nieco inaczej. W porównaniu z Ammarem Rodrigo wydaje się zimny, toporny i ponury, lecz to również tylko pozory, które znikają, jak tylko poznajemy nieco bliżej tego mężczyznę. Uwielbiany przez żołnierzy dżadycki dowódca, do bólu szlachetny, z subtelnym poczuciem humoru, szaleńczo zakochany w swojej żonie. Po prostu chodzący ideał :) 

Sugerowany w opisie "trójkąt" miłosny nie jest niczym oczywistym. Pomiędzy tymi dwoma wojownikami, których drogi zetknął ze sobą los, staje Dżehana, kindathijska lekarka, kobieta niezależna, mądra, praktycznie i współczująca. W tej historii nie ma mowy o gwałtownym pożądaniu, o tęsknocie czy banalnym "usychaniu z miłości". Więzy, jakie powoli zaczynają łączyć tą trójkę, są znacznie bardziej subtelne.

I tu muszę powiedzieć, co mi najbardziej imponuje w prozie Kay'a - nie mówi wszystkiego wprost, nie podaje czytelnikowi interpretacji, lecz pozwala doszukiwać się ukrytych znaczeń, zmusza do rozważania niuansów...

Ach, mogłabym się długo rozpisywać i w końcu opowiedzieć całą książkę :) Sporo się przy niej śmiałam, niektóre fragmenty jednak czytałam przygryzając wargę, ze ściśniętym żołądkiem przy tych brutalnych scenach, okrucieństwie ludzi wojny. Przede wszystkim jednak czułam się poruszona i zachwycona, nie tylko głównymi bohaterami, ale całym ich bogactwem - pełnym młodzieńczej wiary Alvarem, przyjaźnią między Badirem a jego kanclerzem, imponującymi umiejętnościami Iszaka ben Jonannona, a nawet tym, jak doszli do porozumienia Ramiro i Ines... 

Akcja toczy się bez pośpiechu, narrator pozwala nam zajrzeć w różne miejsca i czytelnik może łatwo przegapić chmury zbierające się na horyzoncie. A przecież od samego początku wiadomo, że to się nie skończy dobrze - nawet jeśli Ammara i Rodriga połączyła przyjaźń, to ich lojalność przynależy dwóm wrogim państwom. Współcześnie coś takiego jak "honor" może wydawać się niezrozumiałym i archaicznym przeżytkiem, lecz dla nich miał ogromne znaczenie. Zmierzając ku końcowi czytałam coraz wolniej - nie potrafiłam zaakceptować, że tego konfliktu nie da się inaczej rozstrzygnąć. Żaden z nich nie mógł zdradzić, nie mógł wybrać prostszego rozwiązania, zrezygnować z honoru. 

Jeszcze jeden ludzki dramat, tragedia jednostek zaplątanych w potężne koło historii...

"Lwy Al-Rassanu" to piękna powieść, doskonale napisana, wzruszająca i dająca do myślenia. Serdecznie polecam :)


"Zatrzymała się przed wejściem do infirmerii.

– A tak nawiasem mówiąc, miałem rację co do kanclerza? – zapytał Ammar ibn Khairan, jakby rzeczywiście potrafił śledzić tok jej myśli. W jego głosie znów brzmiała ta rozwścieczająca nuta rozbawienia.

– W jakiej kwestii? – spytała, chcąc zyskać na czasie.
 
Na pewno zauważył, gdzie została posadzona wieczorem, na uczcie. Na pewno zauważył, że w ogóle się tam znalazła. Miała gorącą nadzieję, że Ammar nie widzi jej rumieńca. Teraz niemal żałowała, że przyszła na ucztę.
 
Roześmiał się cicho.
 
– Rozumiem – rzekł. I dodał łagodnie: – Zajrzysz do pacjentów czy idziesz do domu?
 
Spojrzała na niego ze złością. Znowu gniew. To pożyteczne.
 
– A cóż to znaczy? – spytała zimno. W świetle pochodni wyraźnie widziała jego twarz. Patrzył na nią spokojnie, ale jej się wydało, że w jego oczach widzi ukryty uśmiech. – Co znaczy „rozumiem”?
 
Chwila milczenia.
 
– Wybacz mi – powiedział poważnie. – Czy cię uraziłem?
 
– Owszem, swoim tonem – odparła.
 
– A zatem będę musiał go skarcić. – Znany Dżehanie głos rozległ się za jej plecami.

Obróciła się błyskawicznie, ale jeszcze zdążyła zobaczyć, jak wzrok ibn Khairana wędruje poza nią i jak zmienia się mu wyraz twarzy. W potoku blasku świec wylewającym się przez drzwi infirmerii stał Rodrigo Belmonte; miał na sobie tę samą kamizelę i tunikę, co na uczcie, a z boku przypasany miecz.
 
– Zawsze ktoś mnie karci – poskarżył się ibn Khairan.
 
Rodrigo prychnął z rozbawieniem.
 
– Wątpię – stwierdził. – Powinieneś jednak wiedzieć, jeżeli jeszcze tego nie wiesz, że od miesięcy tematem rozmów w Ragosie jest brak powodzenia Masura ben Avrena u naszej lekarki.
 
– Doprawdy? – spytał grzecznie Ammar.
 
– Doprawdy? – zapytała Dżehana zupełnie innym tonem.
 
– Obawiam się – odparł Rodrigo, patrząc na nią. Teraz i on był rozbawiony, lecz usta kryjące się pod obfitym wąsem miał nieco wykrzywione. – Muszę wyznać, że zarobiłem na tym pewną sumę pieniędzy.
 
– Robisz ze mnie przedmiot zakładów?
 
Dżehana usłyszała, jak jej głos wznosi się coraz wyżej.
 
– Pokładam wielkie zaufanie we wszystkich członkach mojego oddziału – odparł Rodrigo.
 
– Nie jestem członkiem twojego oddziału!
 
– Wciąż nie porzucam nadziei – mruknął.
 
Ibn Khairan stojący za jej plecami głośno się roześmiał. Odwróciła się do niego. Uniósł dłonie szybkim, obronnym gestem. Dżehana milczała, oniemiała. A potem, mimo całej siły woli, poczuła narastające rozbawienie. Zaczęła się bezradnie śmiać. Oparta o framugę, ocierała oczy i patrzyła to na jednego, to na drugiego. Z wnętrza infirmerii patrzyli na ich z dezaprobatą dwaj nocni pomocnicy. Dżehana, która za chwilę miała im wydać stanowcze polecenia, opanowała się z wysiłkiem.
 
– Ona nie może się do nas przyłączyć – stwierdził Ammar ibn Khairan. Stanął w drzwiach, chroniąc się przed przenikliwym wiatrem. – Ben Avren nigdy nie pozwoli jej opuścić tego miasta.
 
– Do nas? – spytał Rodrigo.
 
– Opuścić tego miasta? – rzekła w tej samej chwili Dżehana. Przystojna, gładko wygolona twarz odwróciła się najpierw ku Dżehanie, a potem ku Rodrigowi. Ammar nie śpieszył się z odpowiedzią.
 
– Pewne rzeczy naprawdę wydają się oczywiste – zaczął ibn Khairan, patrząc na Valledanina. – Król Badir będzie nadzwyczaj zdenerwowany perspektywą obecności nas obu w Ragosie tej zimy bez pożytecznego zajęcia. Zostaniemy gdzieś wysłani. Razem. Mogę się o to założyć. A biorąc pod uwagę to, co właśnie mi powiedziałeś o całkowicie zrozumiałym zainteresowaniu kanclerza naszą wspaniałą lekarką, na pewno nie pozwoli jej opuścić Fezany z dwoma tak nieodpowiedzialnymi ludźmi.
 
– Ja nie jestem nieodpowiedzialnym człowiekiem – stwierdził z oburzeniem Rodrigo Belmonte.
 
– Pozwolę sobie mieć odmienne zdanie – rzekł spokojnie Ammar. – Dżehana powiedziała mi, że przez ciebie pewien bachiarski najemnik – wspaniały mężczyzna, nieustraszony żołnierz – zapomniał dzisiejszego popołudnia imienia swojej matki! Według mnie to wielce nieodpowiedzialne.
 
– Jego matki?! – zawołał Rodrigo. – Nie ojca? Gdyby to było imię jego ojca...
 
– Zrozumiałbyś. Wiem – wtrąciła Dżehana. – Pan ibn Khairan już popisał się tym marnym żartem. Wydaje się, że poza innymi rzeczami dzielicie takie samo dziecinne poczucie humoru.
 
– Poza innymi rzeczami? Jakimi rzeczami? Teraz ja mogę się obrazić.
 
Wyraz twarzy ibn Khairana przeczył jego słowom. Dżehana zauważyła, że już nie wygląda na zmęczonego ani rozkojarzonego. Jako lekarka była z tego zadowolona. Postanowiła zignorować to pytanie.
 
– To ja jestem obrażona, pamiętasz? I jeszcze mnie nie przeprosiłeś. Ani ty - dodała, odwracając się do Belmontego. – Obstawiać moje zachowanie! I jak śmiesz zakładać, że kanclerz Ragosy – albo ktokolwiek inny – może mi mówić, dokąd i kiedy mam podróżować?
 
– Świetnie! – rzekł Rodrigo. – Długo czekałem, aż to powiesz! Zimowa kampania będzie doskonałym sprawdzianem dla nas wszystkich.
 
– Nie powiedziałam...
 
– A nie pojedziesz z nami? – zapytał. – Żarty na bok, Dżehano, bardzo potrzebuję dobrego lekarza i wciąż pamiętam, co mówiłaś o pracy wśród Esperan. Dasz nam szansę, byśmy coś w tej sprawie udowodnili?
 
Dżehana też to pamiętała. Doskonale pamiętała tamtą noc. „Nawet słońce zachodzi, pani”. Odsunęła tę myśl. 

– A co? – spytała sardonicznie. – Czy w tym roku na wyspę błogosławionej królowej Vaski nie wybierają się żadni pielgrzymi?
 
– Z mojego oddziału nie – rzekł cicho Rodrigo.
 
Zapadło milczenie. Pomyślała, że Belmonte potrafi uciszyć człowieka.
 
– Mogłabyś także wziąć pod uwagę, że kampania poza miastem dałaby ci wytchnienie od awansów ben Avrena – dorzucił ibn Khairan, nieco zbyt swobodnie.
 
Obróciła się błyskawicznie i zgromiła go wzrokiem. Znów uniósł ręce w obronnym geście.
 
– Oczywiście zakładając, że pragniesz wytchnienia – dodał szybko. – To nadzwyczajny człowiek. Poeta, kanclerz, prawdziwy uczony. Książę Kindathów. Twoja matka byłaby dumna.
 
– Gdybym mu pozwoliła przespać się ze mną? – spytała słodkim tonem.
 
– No, nie, z tego chyba nie. Myślałem oczywiście o czymś bardziej oficjalnym. O czymś...
 
Przerwał, dostrzegłszy wyraz jej oczu. Po raz trzeci uniósł ręce, jakby chciał zablokować atak. Zalśniły jego pierścienie. Dżehana patrzyła na niego z gniewem, zacisnąwszy dłonie w pięści. Problem tkwił w tym, że wciąż chciało jej się śmiać, co utrudniało podtrzymywanie oburzenia.
 
– Jeśli przypadkiem zachorujesz podczas tej kampanii, będziesz miał poważne kłopoty – oznajmiła ponuro. – Czy nikt cię nigdy nie ostrzegał, byś nie obrażał swego lekarza?
 
– Wiele osób wiele razy – przyznał ze smutkiem Ammar. – Obawiam się, że po prostu nie jestem odpowiedzialnym człowiekiem.
 
– A ja tak – oznajmił radośnie Rodrigo. – Zapytaj kogokolwiek!
 
– Tylko dlatego – warknęła Dżehana przez ramię – że boisz się żony. Sam mi powiedziałeś!
 
Ibn Khairan się roześmiał. Po chwili dołączył do niego Belmonte, mocno zaczerwieniony. Dżehana skrzyżowała ramiona i patrzyła na obu ze zmarszczonymi brwiami.
 
Czuła się jednak dziwnie zadowolona.
 
Gdzieś za dachami na południu odezwały się świątynne dzwony, czyste i wyraźne w zimnym powietrzu, budząc pobożnych na modlitwę.

– Idźcie do domu – rzekła Dżehana, zaglądając do infirmerii. – Muszę sprawdzić, co u moich pacjentów.
 
Zerknęli po sobie.
 
– I mamy zostawić cię tu samą? Czy twoja matka by to pochwalała? – zapytał ibn Khairan.

– Pochwalałby to mój ojciec – odparła zwięźle Dżehana. – To jest szpital. Ja jestem lekarką.
"


1 komentarz :

  1. Zastanawiam się Aniu czy ty w ogóle sypiasz :)
    Spisuję sobie twoje propozycje, ale brak mi czasu dopiero się wzięłam za Alpine t.I, 4 miesiące zajęło mi przebrnięcie przez Grę o Tron. A lista robi się coraz dłuższa :) na szczęście na Kindlu wiele miejsca jeszcze na nowe pozycje :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...