Ostatnio mama oddała mi "Bandytę", mamrocząc coś niewyraźnego pod nosem. Nie dopytywałam się za bardzo o opinię, już wcześniej mi powiedziała, że jej zdaniem moi bohaterowie są zbyt schematyczni, ich losy - stosunkowo przewidywalne. A że czyta moje opowiadania nieraz po nocach, nie mogąc się od nich oderwać i dopytuje się o nowe... Mniejsza o to ;)
Zostałam wychowana w poszanowaniu dla literatury klasycznej, byłam dumna czytając braci Tołstojów oraz Czołochowa, z uwagę śledziłam trzeźwą prozę Tomasza Manna, z przyjemnością gubiłam się na meandrach powieści Carpentiera, Marqueza czy innych przedstawicieli gatunku. Zmierzyłam się nawet z Proustem, poprzestając jednak tylko na pierwszym tomie...
Dziś nie mam ochoty na takie poważne pozycje, może jeszcze do nich wrócę, zarazem jednak czuję się nieswojo sięgając po literaturę - nazwijmy ją niższego rzędu. Zawsze chętnie chłonęłam książki przygodowe, zaczynając od nieśmiertelnego Londona, szukałam historii z gatunku płaszcza i szpady, połykałam bez ograniczeń fantasy (nie tylko Tolkiena i Le Guin, ale dokładnie wszystko, co wpadło mi w ręce), nie uciekając też przed science-fiction. Ba, kierowana ciekawością zajrzałam nawet do makabrycznych opowiadań Lovecrafta.
Z romansami jako takimi zetknęłam się dopiero niedawno. I choć z jednej strony bardzo mnie one drażnią (nawet, jeżeli zawierają głębsze przesłanie, rozbudowaną fabułę i bardziej złożone charaktery postaci), z drugiej - są doskonałym rozpraszaczem niechcianych myśli, pożywką dla przyjemnych fantazji, pozwalających oderwać się od szarej codzienności.
Lubię snuć sobie takie właśnie historie, gdy cierpienia, jakim poddaję moich wyidealizowanych bohaterów, mają w końcu swój kres, a w ostatecznym rozrachunku zwyciężają ci dobrzy. Właściwie od zawsze puszczałam w ten sposób wodze wyobraźni, czy to przed zaśnięciem, czy to snując się gdzieś po bezdrożach. Nawet, jeśli nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością... W prawdziwym życiu takie sytuacje się nie zdarzą, ludzie są znacznie bardziej skomplikowani, a los - trudniejszy.
Nie czuję się jednak wystarczająco stabilna emocjonalnie, aby pisać o prawdziwym życiu.
Pisanie jest moją ucieczką, sposobem na oderwanie się od trudów szarej codzienności. Pomysłów mam aż za dużo, ciężko mi się zdecydować na tylko jeden, nie mam za to ochoty na zmierzenie się z naprawdę trudnym tematem; jeśli już coś takiego mnie dręczy - zawsze mogę dać temu upust poprzez miniaturkę... Kiedy rozmyślam o moich bohaterach, zawsze największą pokusą są te słodkie, romantyczne sceny, w których ona wpada w jego silne ramiona, a on patrzy na nią spod przymrużonych powiek. Cukierkowy kicz, tak bardzo pociągający. Trudniej, zdecydowanie trudniej jest unikać takich czułość i kłaść im kłody pod nogi. Nawet, kiedy trzymam ich z dala od siebie, moje myśli uparcie krążą wokół chwili, w której wreszcie im pozwolę...
Marne resztki śniegu spływają w strugach zimnego deszczu, niebo pokrywa szara, nieprzyjemna warstwa, przepuszczająca niewiele światła. Skrzat był już z babcią w teatrze lalek, teraz oszukuje dziadka w kółko i krzyżyk, snując im coraz to nowe niestworzone opowieści.
A ja korzystam z okazji, że nikt się mną nie interesuje...
Kawałek na dziś: Jethro Tull "Bouree".
...są doskonałym rozpraszaczem niechcianych myśli, pożywką dla przyjemnych fantazji, pozwalających oderwać się od szarej codzienności...
OdpowiedzUsuńNo właśnie i dlatego je pochłaniam.. to właśnie takie książki napełniają mnie energią pozytywną.. i dzięki nim jest mi fajniej po prostu :)..
A te wszystkie inne cięższe.. są może i fajne, ale nie sprawiają, że będę uśmiechała się pod nosem..
Buziaki Aniu
Anuś