Czym tak naprawdę jest nadzieja? Wiara, że coś nastąpi, coś oczekiwanego się wydarzy? Tak wiele jest przysłów i mądrych myśli odnoszących się do nadziei, tak wiele się o niej mówi - a tak ciężko ją zdefiniować.
Zajrzałam dziś z ciekawości do Wikipedii (żeby sięgnąć do słownika musiałabym wstać), pozwolę sobie zacytować:
"Nadzieja - pragnienie spełnienia się czegoś i jednoczesna obawa, że się nie uda. Aby zaistniała nadzieja, subiektywna ocena prawdopodobieństwa spełnienia się życzenia nie może przyjąć wartości skrajnych. Przy 100% nadzieja zamienia się w radość, a przy 0% w smutek."
Pragnienie i obawa, które w efekcie końcowym mogą się przerodzić radość lub smutek.
Samo życie, czyż nie?
Bardziej chyba podoba mi się odpowiedź Arystotelesa: "Nadzieja jest snem na jawie."
Mówi się, że nadzieja nigdy nie umiera, ale mówi się też, iż nadzieja matką głupich (choć przecież każda matka dba o dzieci swoje). Chyba nie tylko ja mam wątpliwości co do tego, czy nadzieja jest zawsze czymś dobrym...
Czy warto zawsze mieć nadzieję?
Im większa nadzieja, tym bardziej boli rozczarowanie, tym głębszy jest smutek. A przecież ochrona przed bólem jest jednym z najbardziej pierwotnych odruchów każdej żywej istoty. Nie chcę cierpieć, więc na wszelki wypadek wolę nie mieć nadziei. Może wtedy nie będzie aż tak boleć...
Z drugiej jednak strony, tak bez nadziei, też jest ciężko. Świat ma wówczas bardziej ponure barwy, brak jest motywacji, brak siły, by radzić sobie z codziennymi i niecodziennymi przeciwnościami. Bo to nadzieja daje moc, by przetrwać.
Ale skąd czerpać siłę, by podtrzymywać nadzieję? Mimo łez kolejnych rozczarowań, mimo bólu uciskającego pierś? Jak się nie poddać, nie skryć w cichej jaskini szarej beznadziei? I czy nawet wtedy, gdy brak już wiary, brak czegokolwiek, mimo wszystko nie tli się jakaś najmniejsza iskierka...?
Iskierka nadziei, która następnym razem okaże się iskrą cierpienia.
Contra spem sperare audeo.
Postawiłam sobie w tym roku wyzwanie - chcę zrobić w miarę znośne zdjęcie tulipana. Lubię te kwiaty (a których nie lubię??), lecz nigdy do tej pory nie byłam zadowolona ze zdjęć, które im robiłam. Nie potrafiłam ich podejść... Dziś jednak znalazłam w ogródku takie pomarańczowe maleństwo. Nie przypominam sobie, żebym je już wcześniej widziała, a wyrosło na trawniku - więc musiałam je zasadzić parę lat temu, kiedy siałam trawę... Mniejsza o to - zauroczyłam się w tym kwiatku. I zdjęcia... chyba w miarę ujdą. Może dlatego, że ten egzemplarz taki mało tulipaniasty?
Wiem, że są większe, prawdziwe nieszczęścia. Wiem, że "inni mają gorzej". Ale takie pocieszanie zupełnie nie działa.
Wiem też, że los i tak już szczodrze mnie obdarował. Powinnam zaczynać każdy dzień dziękując gorąco Bogu za to, co mam. I dziękuję... Jednak pomimo tego w moim sercu jest smutek, którego nijak nie mogę się pozbyć. Bo to oznaczałoby w jakiś sposób rezygnację z marzenia. Marzenia, które tak mocno wplecione jest w to, kim jestem, że bez niego... nie potrafię...
To boli, nawet, kiedy ze wszystkich sił staram się nie myśleć.
A jak mam nie myśleć, skoro z każdej strony coś mi przypomina??
"Nie płacz w liście
nie pisz że los ciebie kopnął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka - to otwiera okno."
ks. Jan Twardowski
Chciałabym w to wierzyć.
Jednak dziś jest taki bez-nadziejny dzień...