środa, 8 lipca 2015

"Half-Resurrection Blues" Daniel José Older



"Half-Resurrection Blues", której autorem jest Daniel José Older, to pierwszy tom cyklu "Bone Street Rumba". Urban fantasy z duchami, pół-żywym bohaterem i niezwykle barwnym, malowniczo przedstawionym latynoskim Brooklynem.

To było... ciekawe doświadczenie. Fabuła raczej przeciętna, językowo książka okazała się dla mnie wyzwaniem, kiedy jednak przestałam zwracać uwagę na te drobne niedogodności, zachwycił mnie spokojny, chwilami sielankowy rytm opowieści oraz niezwykłe, wręcz poetyckie opisy. Pomimo ponurej chwilami atmosfery oraz dramatycznych wydarzeń (i dość mrocznej okładki) książka pozostawiła po sobie takie... pozytywne wibracje :) Ok, może z tymi wibracjami trochę przesadziłam. Ale podobało mi się :)

“Because I’m an inbetweener—and the only one anyone knows of at that—the dead turn to me when something is askew between them and the living. Usually, it’s something mundane like a suicide gone wrong or someone revived that shouldn’ta been.”

Carlos Delacruz is one of the New York Council of the Dead’s most unusual agents—an inbetweener, partially resurrected from a death he barely recalls suffering, after a life that’s missing from his memory. He thinks he is one of a kind—until he encounters other entities walking the fine line between life and death.

One inbetweener is a sorcerer. He’s summoned a horde of implike ngks capable of eliminating spirits, and they’re spreading through the city like a plague. They’ve already taken out some of NYCOD’s finest, leaving Carlos desperate to stop their master before he opens up the entrada to the Underworld—which would destroy the balance between the living and the dead.

But in uncovering this man’s identity, Carlos confronts the truth of his own life—and death…

***

Główny bohater, Carlos, jest pół-żywy, pół-martwy: halfie, inbetweener (nie mam pomysłu, jak można byłoby to przetłumaczyć - połowiak? pośredniak?). Nie pamięta niczego ze swojego poprzedniego życia, nawet prawdziwego imienia, poza tym, że najprawdopodobniej został zamordowany. W przeciwieństwie do duchów, z którymi pracuje od trzech lat, tj. od swojego "zmartwychwstania", ma ciało (nieapetycznie szarawe), jego skóra jest chłodna, a puls - delikatnie mówiąc niemrawy. Jednym słowem - zombie, na szczęście bardzo sympatyczny. Nie jest jednym z tych irytujących niezniszczalnych superbohaterów, co to nikomu się nie kłaniają - dostaje po głowie, popełnia błędy, ale stara się jakoś iść naprzód. Carlos pracuje dla nowojorskiej Rady Umarłych - bliżej nieokreślonej instytucji, która strzeże porządku w świecie umarłych (a przynajmniej - uzurpuje sobie do tego prawa), a jego zadania dotyczą zwykle egzekucji niepokornych lub niewygodnych dla Rady "osób", duchów. 

I w ten właśnie sposób Carlos pojawia się na scenie - gdy podąża za swoim najnowszym celem, Trevorem. Ma go wyeliminować, jak zwykle nie pyta się o powody czy dalsze szczegóły. Zaintrygowany jednak nietypowym zachowaniem Trevora oraz faktem, że i on jest tylko pół-żywy, podąża za nim. Dopiero, gdy zauważa, że Trevor prowadzi kilku ludzi do entrady - wejścia do świata umarłych, Carlos przypomina sobie o swoim zadaniu i zabija Trevora (tzn. tak definitywnie zabija, zsyła do Głębszej Śmierci). Trevor z ostatnim oddechem prosi, by Carlos zaopiekował się jego siostrą. Potem... Sprawy zaczynają się komplikować. W mieście pojawiają się ngk - małe i śmiertelnie niebezpieczne (dla duchów i wszelkich nie do końca żywych istot) stworki, których nie można zlikwidować (dlaczego - to się dopiero okaże). Sytuacja szybko robi się poważna. Carlosowi udaje się odnaleźć pół-żywą/pół-martwą siostrę Trevora, piękną Sashę, i - oczywiście - nie przyznaje się, że to on zabił jej brata. A biorąc pod uwagę, że wszyscy, nawet tylko częściowo umarli są telepatami - można się domyślić, co się będzie działo.

Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie (z perspektywy Carlosa) i dodatkowo - w czasie teraźniejszym. Ugh... Z początku miałam spore problemy z przyzwyczajeniem się do tego. Choć sporo czytam o angielsku, ta książka była nieco bardziej wymagająca niż inne, przede wszystkim ze względu na sporo określeń slangowych, skrótów czy wtrąceń hiszpańskich. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić :) Kiedy już udało mi się złapać rytm (i przestać zauważać liczne, bardzo liczne wulgaryzmy) - zaczęłam cieszyć się lekturą. Piękne opisy - nie tyle miejsc, co ludzi oraz atmosfery, magia niektórych momentów, okazywały się znacznie bardziej interesująca niż fabuła, do której miałam sporo zastrzeżeń. 

Nights like this . . . well, there’s never been a night like this. But on those wretchedest of nights, when the fury of the day still pounds through my head with no sign of letting up, I seek refuge in the Barrow’s Guide to North American Birds, 1978 edition. Got it for eight bucks from one of those old guys with a foldout table on Eastern Parkway. Wrens. Blackbirds. Starlings. They’re so alive in these nice fullcolor pictures. A little foggy maybe, or maybe that’s me. Their little names are so simple.
Wren. What could be more straightforward than something called a wren? Build a nest.  Feed your young. Find another wren and fuck it. Start over. Sleep is a friendly way of telling my head to shut up.

Co ciekawe, główny bohater jest Latynosem - już za to należy się spory plus, bo to nadal rzadkie zjawisko w literaturze popularnej. Zresztą wiele postaci w tej książce jest "kolorowych", a Brooklyn, gdzie głównie toczy się akcja, pokazany jest z perspektywy właśnie tej mieszanej, barwnej i niezbyt bogatej społeczności. To nie były tylko opisy - z książki wręcz promieniuje niezwykła atmosfera :)

Minusy? Jest kilka. Akcja rozwija się niemrawo (ale przynajmniej mogłam sobie posiedzieć z Carlosem w barze), fabuła jest dość przewidywalna. W kilku miejscach irytowały mnie niekonsekwencje, które nie zostały w żaden sposób wyjaśnione. Główny bohater i jego najbliżsi towarzysze to mężczyźni, więc często co drugie słowo to f*ck - odmieniany przez wszystkie przypadki oraz czasy. Byłam pod wrażeniem :/ Ale też... jakoś to pasowało.

“You know what I mean though. There’s moments, sure. There’ll always be moments. But in the grand scheme of things, I know what the fuck I am. The one man I truly give a fuck about knows what the fuck I am, and the Creator on high definitely knows what the fuck I am. So what the fuck do I care about anybody else?” 
He makes a good case for not giving a fuck. I’ll give him that.

Lubię powieści z elementami paranormalnymi, wszelkimi formami magii, ale oczekuję, iż w odniesieniu do tych "nadnaturalnych" wątków autor będzie przestrzegał pewnych reguł - jasnych i konsekwentnych. Nawet w magii może być logika, a w przypadku dziwnych istot - powinny być sprecyzowane ich możliwości, moce, etc. Oczywiście, nie oczekuję, że to się znajdzie zaraz na samym początku - nie mam nic przeciwko tropieniu odpowiedzi przez całą książkę. Ale chcę tych odpowiedzi i poczucia, że autor miał to wszystko w sensowny sposób poukładane, a nie zmieniał zasady w trakcie pisania. W przypadku "Half-Resurrection Blues" trochę mi tego zabrakło - pojawia się sporo istot (duchy, łapacze dusz), lecz nie do końca wiadomo, jakimi prawami się kierują. Niektóre wątki (np. uzurpującej sobie absolutną władzę Rady Umarłych czy prawdziwej tożsamości Carlosa) pozostały otwarte - mogę się domyślić, iż będą rozwijane w kolejnych tomach serii, na razie jednak czuję niedosyt. 

Przez karty książki przewija się sporo barwnych postaci - niektóre, jak Mama Esther czy Riley, towarzyszą Carlosowi przez całą historię, inne - choć starannie i obszernie wprowadzone, znikają po kilku scenach. Narracja w pierwszej osobie wymuszała punkt widzenia Carlosa, lecz trudno nie zauważyć, że to męskie postaci są lepiej dopracowane, te kobiece - mają potencjał, ale jakby nie do końca wykorzystany. Akcja jest raz po raz przerywana retrospekcjami, przede wszystkim dotyczącymi początkowego okresu po "ożywieniu" Carlosa - działają one rozpraszająco i sprawiają, że fabuła wydaje się bardzo chaotyczna. Pojawia się tajemnica, którą trzeba wyjaśnić, ale nie odczuwałam napięcia, nie przewracałam kartek z niecierpliwością. W książce nie brakuje humoru (służbisty duch-posłaniec, biurokracja zaświatów, duchy-policyjne żółtodzioby, reakcja sanitariusza na brak pulsu Carlosa, duchy siorbiące alkohol w barze), to znów - atmosfera zmienia się na melancholijną i nieco odrealnioną. Są fragmenty, gdy akcja nabiera tempa, to znów - Carlos zaczyna rozmyślać i wszystko jakby stawało w miejscu. Wspomniany humor miejscami jest dość suchy (np. z "pożyczeniem" oka przez Rileya) i pozostaje uznać, iż to celowy zabieg, inaczej te sceny byłyby wręcz żenujące.Może ja po prostu nie rozumiem tego męskiego świata? :)


“Then I left.”
“You left?”
Riley shrugs. “Carlos, you were just some dead dude. So you were moving. It’s weird, but what are you gonna do? I had a new guy about to fuck up a high-profile job, and I’m not gonna stop and play doctor with every damn near-dead guy that falls across my path.”

 W "Half-Resurrection Blues" pojawia się wątek romantyczny - zawsze ciekawią mnie różnice w opisywaniu uczuć przez kobiety i mężczyzn. Tutaj autor poradził sobie całkiem dobrze - emocje Carlosa nie są wyolbrzymiane, nie są przez niego roztrząsane, ale też nie mogę powiedzieć, by nie było to poruszając. Ot - inaczej :)

Zakończenie - nie jest smutne, nieszczęśliwe, nie nazwałabym go też jednak całkiem szczęśliwym. Bezpośrednio po przeczytaniu tych ostatnich stron miałam gulę w gardle, nie podobało mi się to. Dopiero później, kiedy wszystko sobie raz jeszcze przemyślałam, doszłam do wniosku, że to najlepsze rozwiązanie z możliwych. Cały czas staram się pamiętać, iż to dopiero pierwszy tom w serii.

Jak oceniam całość? To jedna z lepszych urban fantasy, jakie czytałam. Odświeżająca, inna od większości popularnych pozycji w tym gatunku. Ze względu na atmosferę i barwne opisy latynoskiej części Nowego Jorku mogę wybaczyć słabą fabułę.


A sad piano progression chimes out over some rumbling bass notes. It’s got an old barroom blues feel, all jangly and almost dissonant, and then the drummer kicks in with a modern march, smooth but insistent, and the whole thing comes together: a rickety old soldier stumbling through the rain. It’s just a pretty song until the singer starts. Then something happens. I don’t know shit about music, so I couldn’t tell you if it’s the key she’s singing in, or the way her voice slides in between the notes like she’s flirting with them, or just the simple truth of her sorrow, coming straight out of her mouth, but whatever it is, the song lays me down and eases all my blissfully aching muscles. It creeps inside my heart, circulates into my bloodstream.


Late at night, after all the wildness of the street had finally simmered to a scattered call-and-response, and the hustlers, families, gossiphounds, stoopgoons, hopscotchers, beatboxers, and little old people had wandered off to their respective houses or hovels, all that was left was the city and the swelling tide of life returning to my broken body. You could hear Brooklyn breathing through Mama Esther’s windows in that quiet four-a.m. ecstasy. The rush of an occasional passing car, a gust of wind, the leaves outside brushing against one another, a delivery truck backing up a few blocks away. Somewhere, even farther, an ocean liner’s mournful call would sound as it pulled into the harbor. Construction on the Brooklyn-Queens Expressway. An ambulance howl in the night, and then another, their calls sounding out across the city. I took it all in. Let it sink into my pores as I lay there feeling each cell of my body blink back awake, one by one, night after night.


I know I shouldn’t be doing this, but I am. My feet propel me forward, ignoring all my mind’s mumbling protests. I sweep through the rainy streets, leaning hard on my now-bladeless cane. Brooklyn becomes a blur of bodegas and dark houses. I’m navigating through my drunken haze and the steady drizzle, a crazed geographer, mad with memories—this intersection where I cut down a lovelorn haint who wouldn’t let his ex alone, and that corner where I tracked down a nest of infant spirits who’d died in a building collapse decades ago. The memories of ghosts become ghosts in their own right. They follow me along through the misty twilight, crowd in on my drunkenness in a rowdy throng.


It was a simple thing—two teenagers. A young dark-skinned girl with big eyes and a Dominican kid, all shiny curls on his head and baggy pants. The other kids’d be rollicking through the motions and these two would join the fun, but there was something else going on. I don’t think it was just me who could sense it; the other young’uns picked up on all that electricity too, with that unerring adolescent radar they have.
He lived in Bushwick, a few neighborhoods over, but they went to the same school and he started showing up on the block and fell in well with the other kids. You could tell he wanted her by his quietness and his stupid boy teasing. In my room, I imagined her shy smile as she punched his arm for saying something stupid and him contorting with joy at the attention. I couldn’t tell you what separated it from any of the other flirtations that played out up and down the block that summer. It was just something you could taste in the air whenever they got within a block of each other. It was easy: a force greater than either of them wanted that union to happen, and the world sent that great magician of the inevitable, gravity, to make it so. Once gravity enters the picture, all bets are off. Those kids were hurtling toward each other like two asteroids that traveled bajillions of light-years just to cross paths at that one fatal instant. Who knows what endless cause and effects spiral out of those gravityinflicted collisions? There’s something different about them though. They burn harder, and the fallout can shake the whole city on its foundation.
The day they finally did it—a rainy afternoon toward the end of summer—the shit woke me up from one of those deep-as-anabyss type naps. They were quiet; don’t get me wrong. I think her old grandma was only a few rooms away in her rocking chair, so they had to keep it down. But the vibrations. You could feel ’em tumbling through the air like tsunami after tsunami, a relentless, joyful series of explosions that momentarily collapsed the natural order of things. A giddy kind of chaos burned among the exploding molecules around me. I knew it was happening and smiled. I’m sure even Grandma’s dreams simmered with those colliding, gravity-stricken teenagers. I’m sure she woke up smiling and confused, hopefully none the wiser. 



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...