W sobotę, choć szare, ciemne niebo za oknem odbierało chęci do jakiegokolwiek działania, zmobilizowałam się i umyłam okna, wysprzątałam, co należy. A potem, gdy została chwila, by usiąść z herbatą i gazetą, zdobyłam się na jeszcze jeden wysiłek - upiekłam ciasteczka. Piekę je zwykle zimą, dlatego ten zapach kojarzy mi się przede wszystkim z grudniem - całe mieszkanie pachniało wanilią, piernikiem...
*
Moje ciasteczka są absolutnie nieprzepisowe. Za każdym razem wychodzą nieco inne. Nie mogę nazwać ich kruchymi - raczej używamy określenia "twardziele" - im twardsze, tym lepiej. Chodzi o to, by pękały z trzaskiem, a do tego były bardzo słodkie. Tak bardzo, że do kawy czy herbaty można zjeść jedno, góra dwa.
Jak je robię? Kostka margaryny, 2-3 jajka, cukier i mąka - tak, żeby dobrze się skleiły. Ciasto nie może być zbyt lepkie, ale też się nie wykrusza. Przy czym najpierw daję cukier i mąkę, dorzucam margarynę i siekam to nożem, na koniec jajka, zagniatam, a w razie potrzeby dodaję mąki.
Ciasto dzielę na kilka części, z których każdą mieszam z innymi dodatkami, w zależności od fantazji: cukier waniliowy, aromat migdałowy, cynamon, starta czekolada, przyprawa do piernika, skóra z cytryny, etc. Co tam się uda w szafce znaleźć :) Pieką się dość szybko, ok 150-160 st., wkładam po dwie blachy.
Kiedy Skrzat mi pomaga, wycinamy kształty z foremek, zwykle jednak po prostu odrywam kulkę ciasta, spłaszczam je w dłoniach i rozgniecioną kładę na papier. Resztę ciasta w międzyczasie wkładam do zamrażalnika.
Upieczone często dekorujemy, później muszę je szybko schować do puszek, by chociaż część dotrwała do Świąt :) Inaczej czeka mnie przygotowanie kolejnej porcji :)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz