środa, 14 października 2015

"Ogrody Księżyca" Steven Erikson, czyli 1 tom "Malazańskiej Księgi Poległych"


Po zakończeniu lektury "Ogrodów Księżyca" Stevena Eriksona mogłam tylko westchnąć: "Och!". Ewentualnie dodać jeszcze coś w stylu: "O rany...". Rozmach, z jakim została napisana, mnogość przeplatających się wątków robi ogromne wrażenie, wręcz onieśmiela. Nie sposób streścić w kilku zdaniach, o czym jest ta książka, a czytając można tylko się zastanawiać, czy napisał ją szaleniec czy może jednak geniusz.

Barwna, epicka opowieść, oszałamiająca rozmachem kreowanej wizji, bogactwem świata i mnogością pomysłów. Krwawa i wyczerpująca wojna trwa już dwanaście lat. Rządzone twardą ręką Imperium Malazańskie podbija jedno wolne miasto po drugim. 

Opis niewiele wyjaśnia, czyż nie?

Najkrócej można opowiedzieć, iż cały cykl "Malazańska Księga Poległych" to opowieść o okrutnej, niekończącej się wojnie. Imperium Malazańskie, rządzone przez cesarzową Laseen, jest molochem podbijającym wciąż nowe ziemie, a jednocześnie - szarpanym wewnętrznymi konfliktami i spiskami. W pewnym sensie cykl można określić jako studium władzy, imperium, na różnych jego szczeblach - zarówno osób z najwyższych kręgów władzy, subtelnych sojuszy oraz zdrad, żonglowania pozycjami, na które wysyłani są stronnicy i wrogowie, reagowania na zmieniającą się sytuację, jak i najmniejszych pionków, narzędzi, za pomocą których imperium, cesarzowa realizuje swoją wolę. Jak daleko posunie się władczyni, by utrzymać się na tronie? Czy chodzi tylko o jej własne rządy czy dobro całego imperium? Czy podbój jest jedyną metodą?

To tylko jedna z płaszczyzn, na której rozgrywają się wydarzenia. Czytelnik ma możliwość obserwowania zarówno tych najważniejszych graczy, jak i tych szeregowych. Ganoes Paran, drużyna sierżanta Sójeczki czy grupa przyjaciół z Darudżystanu pokazują inną stronę wojny oraz polityki - tam, gdzie splata się ona z indywidualnymi losami, wpływa na zwykłych ludzi. Czasem będzie to czyjeś przerwane życie, zniszczone marzenia, czasem frustrujące poczucie bezsilności z powodu niekończących się kampanii wojskowych w służbie państwa, które wydaje się coraz odleglejsze. Nastrój powieści wcale nie wskazuje, by fabuła zmierzała do szczęśliwego zakończenia - wręcz przeciwnie, sprawia przygnębiające wrażenie, iż to jedynie niewielki wycinek historii, która toczy się przez tysiąclecia i wciąż zatacza te same kręgi: wojna za wojną, zmieniają się tylko figurki na szachownicy.


Czytelnik już od pierwszych stron zostaje wrzucony w wir wydarzeń, bez żadnej taryfy ulgowej. Nie ma wstępnych wyjaśnień, nie ma choćby podstawowych informacji, kto jest kim albo co oznaczają niektóre pojęcia. Być może autorowi nie zależało na aprobacie tych, dla których przedstawiony w opowieści świat jest zbyt skomplikowany .

Dawno mi się nie zdarzyło, bym po stu stronach lektury nadal nie rozumiała, kto jest kim ani co zamierza. Co więcej - nie zdarzyło się, bym przy tak niejasnej, zawikłanej fabule nadal chciałam czytać. Steven Erikson dobrze pisze. Doskonale wyważa tempo oraz proporcje poszczególnych scen tak, że nawet kiedy nie mogłam się połapać w jego zamyśle, nie nudziłam się ani nie czułam się zniechęcona. Czytając miałam pewność, iż całość jest dobrze przemyślana, logicznie poukładana. Tak ogromnego dzieła - świata o historii sięgającej kilkuset tysięcy lat, pełnego różnych ras, istot śmiertelnych i nieśmiertelnych - nie sposób napisać ot tak, bez dokładnego rozplanowania. Nie ma tu żadnych ułatwień, nawiązań do znanych schematów: żadnych elfów czy krasnoludów. Istoty, nieludzkie stworzenia pojawiające się w "Malazańskiej Księdze Poległych" są unikatowe. I choć niewiele rozumiałam, książka niepostrzeżenie mnie wciągnęła, połykałam strony próbując znaleźć jakiś klucz :) Ha, pod koniec wydawało mi się, że udało mi się rozgryźć intencje najważniejszych bohaterów, lecz teraz - pisząc ten post jestem w połowie lektury drugiego tomu - już w to zwątpiłam. Niektóre ze zdarzeń przedstawionych w pierwszym tomie, po uwzględnieniu informacji, jakie pojawiają się w drugim, nabierają zupełnie innego znaczenia. Na początku drugiego tomu znów poczułam się kompletnie zdezorientowana :)

Gdybym miała opowiedzieć, o czym jest książka, nie wiem, czy potrafiłabym ją streścić. Pojawia się tu Ganoes Paran (w pierwszej scenie jako chłopiec, potem jako młody mężczyzna), szlachcic, który wbrew planom rodziny chce zostać żołnierzem. Jest czarodziejka Tattersail, zmęczona wojną, szarpana koszmarami z przeszłości i pełna zwątpienia co do intencji osób, którym winna jest lojalność. Sierżant Sójeczka, zdegradowany, ale wciąż wykorzystywany w czasie wojny, rozdarty między służbą ojczyźnie, okrutnej i wciąż żądającej ofiar, a potrzebą ratowania wiernych mu żołnierzy. Cesarzowa Laseen po cichu usiłuje pozbyć się ludzi, którzy służyli jej poprzednikowi, a przy okazji realizuje inne cele. Motyw osobowości rozmywającej się z powodu stania się czymś narzędziem dotyczy wielu bohaterów, również przybocznej Lorn - młodej kobiety z determinacją realizującej zadania wyznaczone jej przez cesarzową. Ale są też takie postaci jak nastoletni złodziej Crokus, nieświadomy tajemnic, jakie skrywają przed nim najbliżsi przyjaciele, opętana przez boga rekrutka Żal czy niesamowity Anomander Rake, władca Odprysku Księżyca, istota o wyjątkowo intrygującej osobowości i dość frapującej moralności.

Fabuła jest zupełnie nieprzewidywalna. Czytelnik może poczuć sympatię do tego czy innego bohatera (do niektórych trudno nie poczuć), lecz żaden z nich nie jest jednoznaczny, każdy ma jakieś słabości, popełnia błędy czy nawet zbrodnie, a mimo to trudno go definitywnie potępić. Autor opowiada wydarzenia z perspektywy co najmniej kilkunastu postaci i to stojących po przeciwnych stronach barykady. Kiedy jeden z bohaterów wydaje się tym czarnym charakterem, nie ma pewności, że w kolejnym rozdziale, gdy akcja będzie przedstawiona z jego perspektywy, czytelnik nie znajdzie w sobie zrozumienia dla jego zachowania. Nie ma też pewności, że ci "dobrzy" przeżyją, a ktoś kto umarł, takim pozostanie. Postaci porzucone, jakby się wydawało, w jednym tomie, powracają w kolejnym. Wojna jest okrutna, cierpią w niej niewinni i autor nie oszczędza czytelnikowi brutalnych scen. Wątki splatają się ze sobą, każdy plan, spisek ma poza tym oczywistym jakieś dodatkowe, ukryte cele, a w walkę śmiertelników mieszają się bogowie i półbogowie kierujący się jeszcze bardziej mglistymi motywami. Choć książka jest sporą cegłą, nie było w niej dłużyzn, a często zmieniające się sceny cały czas utrzymywały napięcie.

"Ogrody Księżyca" Stevena Eriksona to skomplikowana opowieść, pełna zagadek i onieśmielająca rozmachem, z jakim została napisana. Drugi tom, "Bramy Domu Umarłych", jest równie tajemnicza - może mniej "przygodowa", za to bardziej skupia się na meandrach ludzkich charakterów.

Do paru drobiazgów mogłabym się pewnie przyczepić, niektóre zachowania bohaterów wydawały się niespójne (nawet przyjmując spory margines związany z licznymi tajemnicami), np. niemal obsesyjne przywiązanie Parana do Tattersail, po tak krótkim czasie. Ale to drobiazgi.

Największym "minusem" "Ogrodów Księżyca" jest to, że po jej lekturze chyba mało która pozycja fantasy nie wyda mi się przewidywalna i niedopracowana :) Poprzeczka powędrowała wysoko do góry.

Przyjaźń, lojalność, moralność żołnierza oraz pytania o to, kto lub co kieruje naszym losem, a wszystko to zanurzone w niezwykłym świecie, gdzie zwykły człowiek jest tylko maleńką, nieistotną mrówką. Zapewne nie każdemu taka lektura będzie odpowiadać, polecam ją jednak osobom, które lubią wyzwania i cierpliwe smakowanie trudnych, opasłych tomisk :)



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...