Tym razem będzie od razu o całej trylogii - pochłonęłam te książki jedna za drugą, nie mogąc się oderwać, i teraz trudno byłoby mówić o każdej oddzielnie :) "Symfonia wieków" Elizabeth Haydon to taka... bardzo klasyczna fantasy. Jest trójka towarzyszy w długiej podróży, straszliwy demon, zagłada jednego ze światów, stare proroctwo, nakładające się na siebie tajemnice i wrogowie, którzy mogą, ale nie muszą, okazać się przyjaciółmi. Nawet jeśli niektóre wątki wydają się nieco naiwne, to całość imponuje rozmachem, pięknie wykreowaną rzeczywistością oraz ciekawymi postaciami.
Ha, jak można nie polubić oschłego, aroganckiego Achmeda?
Ha, jak można nie polubić oschłego, aroganckiego Achmeda?
Złotowłosa Bajarka Rapsodia, posiadająca magiczny dar kształtowania rzeczywistości... Tajemniczy asasyn Achmed, ostatni z rasy Draków, nieprzejednanych zabójców demonów... Rubaszny olbrzym Grunthor, niepokonany wojownik...
Dziecko Krwi, Dziecko Ziemi i Dziecko Nieba, o których wspomina pradawne cymriańskie proroctwo. Wybrańcy, mający stawić czoło przerażającemu F'dorowi - ognistemu demonowi, dążącemu do zagłady świata.
W dniu, kiedy ich drogi się krzyżują, rozpoczyna się barwna historia, pełna magii, humoru i przygód.
Rapsodia i Ashe wyruszają w niebezpieczna podróż, podczas której spotkają smoczycę Elynsynos i stają do walki o życie patriarchy Sepulvarty. W tym samym czasie Achmed i Grunthor, poszukuje śladów znienawidzonego demona, zgłębiają tajniki górskiej siedziby Bolgów i swych nowych, niedawno odkrytych mocy...
Podczas gdy Rapsodia i Achmed tropią potomstwo ognistego demona F’dora, Grunthor przygotowuje kraj Bolgów do wojny. Bohaterowie mają niewiele czasu na pokonanie zła. Nadchodzi bowiem moment ostatecznej rozgrywki, gdzie najważniejsza będzie nie siła oręża, lecz hart ducha, miłość, przyjaźń i odwaga. Czy Rapsodia, Achmed i Grunthor ocalą swój świat? Czy potrafią oprzeć się zgubnemu wpływowi ognistego demona i legionom jego przerażających sług?
Pierwszy rozdział, "Uwertura", nie zachęcał do dalszej lektury. Ta dość krótka scena była może potrzebna dla zbudowania napięcia w dalszych częściach, lecz wydawała się beznadziejnie naiwna. Warto było jednak przymknąć na to oczy, gdyż później szybko zrobiło się interesująco.
Akcja zaczyna się na pięknej wyspie Serendair. Rapsodia jest Pieśniarką (awansuje na Bajarkę w kolejnych tomach) - nie tylko układa muzykę i ją wykonuje, ale może za jej pomocą wpływać na rzeczywistość. Muzyka zresztą odgrywa ważną rolę w "Symfonii wieków". Nie uważam się za znawcę (lubię słuchać muzyki, czasem samej coś zagrać, ale nie rozkładam jej na czynniki pierwsze), te elementy jednak zupełnie mi nie przeszkadzały. Wręcz przeciwnie - cała koncepcja magii związanej z wibracjami świata i melodią, dzięki której Rapsodia zyskiwała pewną moc, wydawała się bardzo konsekwentna i dobrze dopasowana do całości.
Nasza bohaterka pracowała przez jakiś czas jako panna lekkich obyczajów, ale obecnie stara się o tym zapomnieć. Jeden z jej dawnych adoratorów - zdeterminowany i okrutny - nie zamierza jednak odpuścić, więc Rapsodia musi uciekać. W ten sposób nieoczekiwanie trafia do kompanii Achmeda i Grunthora - bezwzględnego zabójcy i jego przyjaciela, strażnika-olbrzyma. Nie można powiedzieć, by była to przyjaźń od pierwszego wrażenia czy serdeczna kompania. Obydwaj mężczyźni - zdecydowanie nieatrakcyjni, szorstcy w obyciu i bezwzględni - praktycznie porywają Rapsodię ze sobą. Sami uciekają przed czymś znacznie groźniejszym niż ona. Zmuszają dziewczynę do zejścia pod ziemię - dosłownie - i ciągną ją ze sobą przez jądro ziemi. To brzmi dziwnie przy skrótowym opisie, ale w książce takie się nie wydaje. Kiedy po długiej, długiej wędrówce udaje im się wydostać na powierzchnię, okazuje się, że znaleźli się... o wiele dalej niż się spodziewali, a zarazem bardzo blisko.
Autorka umiejętnie podsuwa czytelnikowi sugestie - np. po Uwerturze można się domyślać, co się stało z Serendair - ale na tyle subtelne, by nie pozbawić książki napięcia. Nie jest trudno odgadnąć, że cała historia dobrze się zakończy - w końcu to bajka! - zagadką pozostają jednak szczegóły. Co oznacza dawne proroctwo? Jakie tajemnice kryje Canrif czy zapomniana Kolonia? Kto z sojuszników okaże się naprawdę przyjacielem a kto wrogiem? Nie każdy potwór jest zły, a uśmiechnięty pogodnie staruszek - dobry. Prawie nikt nie jest tym, kim się z początku wydaje :)
Książki Elizabeth Haydon napisane są w - jak ja to nazywam - starym stylu. Akcent położony jest głównie na akcji, przygodzie oraz intrydze, a wewnętrzne nastawienie bohaterów, ich wewnętrzna ewolucja, odgrywa mniejszą rolę. Oczywiście, stopniowo zmieniają się, inaczej niemożliwy byłby rozwój fabuły, tyle że tego rozwoju czytelnik sam musi doszukiwać się między wierszami. Autorka niezbyt się tym przejmuje, przez co zachowanie jej postaci nie zawsze jest zrozumiałe. Czasem - szczególnie w przypadku Rapsodii - wręcz wydaje się niekonsekwentne.
Rapsodia jest... słodka, śliczna i najchętniej uratowałaby każdą, najmarniejszą nawet istotę. Pomimo trudnych doświadczeń wciąż wydaje się trochę naiwna, ryzykuje życiem (niestety, nie tylko swoim), by ratować dzieci demona, i doprowadza swoich towarzyszy do białej gorączki zbyt łatwo obdarzając ludzi zaufaniem. Jej postać budzi sympatię, jest przeciwwagą dla nieufnego i bezdusznego Achmeda, ale też często mnie denerwowała. Chwilami sprawia wrażenie niezwykle przenikliwej, to znów nie potrafi wychwycić tego, co dla czytelnika jest oczywiste. Przyznaję, że nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego w niektórych kwestiach wykazywała tak wielką tolerancję, w innych zaś - mniej istotnych moim zdaniem - zacinała się we wściekłym uporze. Miałam wrażenie, że autorka sporo naciągała dla dobra fabuły. Tu właśnie zabrakło wspomnianej przeze mnie "analizy" wewnętrznego nastawienia, przemyśleń, wyjaśnienia reakcji bohaterów.
Tak sobie myślę, że w każdej kompanii potrzebne jest słabsze ogniwo, ktoś, kto pakuje resztę w tarapaty - bez tego fabuła nie mogłaby się rozwijać ;) To właśnie było zadaniem Rapsodii.
Tak sobie myślę, że w każdej kompanii potrzebne jest słabsze ogniwo, ktoś, kto pakuje resztę w tarapaty - bez tego fabuła nie mogłaby się rozwijać ;) To właśnie było zadaniem Rapsodii.
Grunthor to olbrzym o całkiem dobrym, wbrew pozorom, sercu. Chroni tych, których uzna za przyjaciół, a jeśli za najskuteczniejszy środek ochronny uzna pozbawianie przeciwników głów, nie robi mu to większej różnicy. Grunthor był najbardziej przejrzystym, prostodusznym z bohaterów i jego postać nie kryła w sobie tajemnic. Urocze było to, jak opiekował się Rapsodią (na przemian grożąc jej pożarciem, to znów przytulając, kiedy szarpały nią wizje) czy kiedy starał się łagodzić nieustanne jej kłótnie z Achmedem.
Achmed z kolei, jeden z największych zabójców, jacy chodzili po ziemi, to chyba najbardziej intrygująca postać w tej historii. Nie nazwałabym go miłym ani dobrym. Kieruje się własnymi celami i gotów jest unicestwić wszystko, co stanie mu na drodze. Dotyczy to również ludzi, którym nie ufa, a... nie ufa nikomu poza dwiema osobami. Achmed jest inteligentny, praktycznie niepokonany w walce, zarazem jednak ma te swoje chwile słabości, gdy zmaga się z (nierozpoznaną przez siebie) zazdrością, czy kiedy wbrew sobie okazuje czułość. Nie jestem pewna, podoba mi się zakończenie, jakie autorka przewidziała dla tego akurat bohatera... Z drugiej strony to, za którym sama bym optowała, mogłoby być zbyt miłe - odrobina żalu, to małe ukłucie, dodaje smaku całej kompozycji. Ale nie chcę nikogo straszyć! Achmed przeżyje i z tego co wiem, pojawia się jeszcze w kolejnych tomach, poza oryginalną trylogią!
Na kartach "Symfonii wieków" występuje wiele innych ciekawych postaci, jak Elynsynos czy Anborn, których trudno było rozgryźć. Llaurona od początku nie potrafiłam polubić, a Ashe wydawał się zbyt sympatyczny, by być prawdziwym. Moim zdaniem odgrywał podobną rolę - mocno przerysowaną - jak Rapsodia.
Autorka budując swój świat wykorzystała elementy z różnych kultur i mitologii - nie tylko tych dobrze znanych jak celtycka czy nordycka, ale i bardziej egzotycznych - arabskiej, hinduskiej i innych. Pojawia się też wiele popularnych motywów, m.in. zaginionego świata, Atlantydy, przejścia przez oczyszczający ogień czy walki ze złem, które ma zniszczyć świat. Mimo to opowieść nie nudzi - całość jest spójna, nie kopiuje oklepanych schematów. Autorce udało się zachować dobre, choć nie zawsze równe tempo narracji. Nie ma niepotrzebnych dłużyzn (choć niektóre fragmenty bym powycinała, np. czas spędzony przez Rapsodię za Zasłoną Hoen i cały wątek Constantina), akcja nie toczy się też na łeb na szyję, więc czytelnik może spokojnie się nią sycić.
Na kartach "Symfonii wieków" występuje wiele innych ciekawych postaci, jak Elynsynos czy Anborn, których trudno było rozgryźć. Llaurona od początku nie potrafiłam polubić, a Ashe wydawał się zbyt sympatyczny, by być prawdziwym. Moim zdaniem odgrywał podobną rolę - mocno przerysowaną - jak Rapsodia.
Autorka budując swój świat wykorzystała elementy z różnych kultur i mitologii - nie tylko tych dobrze znanych jak celtycka czy nordycka, ale i bardziej egzotycznych - arabskiej, hinduskiej i innych. Pojawia się też wiele popularnych motywów, m.in. zaginionego świata, Atlantydy, przejścia przez oczyszczający ogień czy walki ze złem, które ma zniszczyć świat. Mimo to opowieść nie nudzi - całość jest spójna, nie kopiuje oklepanych schematów. Autorce udało się zachować dobre, choć nie zawsze równe tempo narracji. Nie ma niepotrzebnych dłużyzn (choć niektóre fragmenty bym powycinała, np. czas spędzony przez Rapsodię za Zasłoną Hoen i cały wątek Constantina), akcja nie toczy się też na łeb na szyję, więc czytelnik może spokojnie się nią sycić.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz