Szary, leniwy poranek, deszcz bębni w parapet, a przesłaniające niebo chmury nie pozwalają ocenić, która to godzina. Idealne warunki, by wtulić się w poduszkę/kołdrę/męża (można jednocześnie, sprawdzałam) i nadrabiać zaległości ze spaniem.
Nic z tego. O godzinie 7-mej Skrzat uznał, że pora wstać. Tym razem nie dał się przekonać, by po cichu pobawił się czymś albo poczytał książeczkę, kategorycznie potrzebne mu było towarzystwo mamy. Potrafi być przekonujący.
Śniadanie, sprzątanie, budowa skomplikowanego toru dla kolejki z wybiegiem dla skorpionów z folii aluminiowej, które właśnie uciekły nam ze słoika, zażarta dyskusja na temat tego, co lubi jeść żyrafa, gotowanie obiadu i próby chociaż ogarnięcia mieszkania. Nie, nie. Skrzat potrzebuje 100 % uwagi. Do tego powoli zaczynają mu schodzić ospowe strupy i muszę szczególnie uważać, żeby się nie drapał.
A wypadałoby jeszcze przerobić kolejne z dostępnych on-line szkoleń, skoro na te w realu nie mam kiedy chodzić, uporządkować kilka zaległych spraw "papierkowych", poszukać czegoś na wyjazd w czerwcu, dokończyć ciągnące się od dawna drobne domowe roboty, naprawy...
Deszcz jest potrzebny, ziemia jest bardzo wysuszona. Oczywiście, że wolałabym słoneczną pogodę, ale też wiem, że bez wody krucho będzie z owocami, etc. Lepiej, by popadało teraz, a nie w czerwcu.
Do
tego taki deszczowy dzień stwarza niezłe warunki do fotografowania (o
ile nie jest całkiem ciemno) - kolory są bardziej intensywne, nie ma
utrudniających życie światłocieni, trudniej też prześwietlić zdjęcie. No
i te śliczne kropelki...
Różowe hiacynty powoli przekwitają, te niebieskie - stają się coraz bardziej fioletowe. Pozostała jeszcze jedna odmiana, na razie w pąkach, nie pamiętam zupełnie, co posadziłam. Białe? Ecru? Mam nadzieję, że w ciągu najbliższych dni się rozwiną i zdążę się nimi nasycić przed wyjazdem.
Ogródek pokazywany w detalach wygląda znośnie, gwoli uczciwości powinnam może pokazać z większej perspektywy... Nie wiem, co mi przyszło do głowy, żeby sadzić cebule na trawniku. Kiedy były to krokusy, rozwijające się jako pierwsze, wyglądały fajnie, kolorowo i radośnie na szarej jeszcze trawie. Ale tulipany? I to teraz - zdziczałe, same liście, zaburzające porządek. Szkoda tylko, że do lipca, kiedy mogłabym wykopać cebulki, zapomnę i znów machnę na to ręką... Co roku sobie obiecuję, że ustawię jakiś płotek, rozdzielę trawnik i rabatę, zadbam, by pozbyć się trawy tam, gdzie nie jest mile widziana... i co roku stwierdzam, że aż tak bardzo to mi się nie chce.
Popołudniu rozpogodziło się, wykorzystaliśmy więc okazję na mały spacer. Właściwie dopiero przed wieczorem udało się nam wygrzebać z domu, żeby sprawdzić, jak ma się wiosna w lesie... po drugiej stronie ulicy. Dawno nie miałam okazji się tam przejść, zwykle kierujemy się prosto na jeden z placów zabaw, na razie jednak musimy jeszcze unikać kontaktu z innymi dziećmi.
Nisko wiszące słońce dawało wyjątkowo malownicze, ciepłe światło. Ptaki jak szalone zdzierały gardła, tworząc całkiem niezłą konkurencję dla Skrzata, któremu buzia również się nie zamykała. Mianował się czarodziejem, znalazł sobie stosowną różdżkę i wspólnie tropiliśmy smoki oraz wszelkiego rodzaju bagienne stwory.
Może jutro uda mi się wyciągnąć chłopaków trochę dalej, poszukać jednej z tych polanek, gdzie kwitną zawilce.
Mój kochany mąż pomógł mi rozładować pralkę. Tak gorliwie, że zrobił to zanim jeszcze miałam okazję ją włączyć. Ale liczą się dobre chęci ;)
Nie odtworzyłam jeszcze wszystkich swoich ustawień na nowym komputerze, dlatego zdjęcia póki co wychodzą mi różnie. Drażni mnie nowszy system, denerwuje brak wielu rzeczy, które bezpowrotnie utraciłam. Ale nic już nie mogę zrobić... Drzwi, które poharatał włamywacz, zostały już wymienione, zamontowaliśmy rolety antywłamaniowe, mąż męczy się jeszcze z takim mini-alarmem. Za tydzień będziemy już daleko stąd i mam serdeczny zamiar relaksować się, bez komputera, bez tych wszystkich rozpraszaczy... Tylko nasza trójka oraz piękna okolica, nowe miejsca, spokój...