środa, 25 listopada 2015

Steven Erikson "Bramy domu umarłych"


Nie planowałam pisać o drugim tomie "Malazańskiej Księgi Poległych" Stevena Eriksona - czytanie szło mi wyjątkowo opornie i początkowo czułam się rozczarowana. Po trzymających w napięciu "Ogrodach księżyca" kontynuacja, czyli "Bramy domu umarłych", wydawała się ciągnąć bez końca, bez akcji, bez emocji... Owszem, książka jest długa i opasłe tomisko całkiem nieźle może służyć do samoobrony, lecz to przecież nie musi być wadą. Zabrakło tego czegoś, co nie pozwalało oderwać się od lektury pierwszej części - manipulowania czytelnikiem tak, by nie myślał o niczym innym jak rozpracowaniu zagadki. Teraz jednak, po zakończeniu, dochodzę do wniosku, że ten tom był bardziej poruszający, trudniejszy i schodzący głębiej w psychikę ludzką.

"Bramy domu umarłych"

Osłabione konfliktem w Darudżystanie Imperium Malazańskie stoi o krok od wojny domowej. Na Świętej Pustyni Raraku jasnowidząca sha`ik zbiera olbrzymią armię, która weźmie udział w Tornadzie Apokalipsy - od dawna przepowiadanym powstaniu przeciwko cesarzowej...
Jednak to nie żołnierze Apokalipsy stanowią największe zagrożenie dla śmiertelnych. Ze wszystkich stron Świata do Imperium przybywają jednopochwyceni i d`iversi, poszukujący Legendarnej Ścieżki Dłoni, prowadzącej do ascendencji. Już wkrótce może dojść do konfliktu zmiennokształtnych z bogami...



Tym razem autor przenosi czytelnika w inną część swojego świata, na inny kontynent - do prowincji Siedem Miast i na pustynię Raraku. Jeśli komuś mogłoby się wydawać, że po lekturze pierwszego tomu, będzie rozumiał, o co chodzi w kolejnym, czeka go niespodzianka. Tutaj trzeba od nowa wgryzać się w zawiłe, niejasne reguły gry, dociekać motywów, jakimi kierują się tajemnicze postaci. Chronologicznie akcja następuje bezpośrednio po wydarzeniach opisanych w "Ogrodach Księżyca", pojawiają się niektórzy ze znanych już bohaterów (m.in. Kalam, Skrzypek, Crokus, Apsalar), większość jednak jest nowych. To nie przeszkadza - ich historie są równie ciekawe. Problemem, przynajmniej dla mnie, było tylko to, że akcja toczyła się niemiłosiernie powoli...

Nie liczyłam, ile stron autor poświęcał każdemu z wątków, miałam jednak wrażenie, że tym centralnym była wędrówka Duikera, starszego historyka imperialnego, który towarzyszył żołnierzom osłaniającym ucieczkę cywili z ogarniętej powstaniem prowincji. To zdecydowanie przygnębiający wątek, niepokojący w świetle tego, co dzieje się dziś w naszej rzeczywistości. Bo choć czytelnik może podziwiać niezwykłego przywódcę Wickan, Coltaine'a, który wbrew wszystkiemu wymyka się siłom wroga, choć raz po raz otrzymuje magiczną pomoc, a nawet śmiać się raz po raz z tych drobnych, lżejszych momentów, to przecież dramat ludzi uciekających przed rzezią jest uniwersalny.

Coltaine już od samego początku przyciąga uwagę swoją charyzmą oraz kontrowersyjnymi metodami. Uważany przez wielu za dzikusa dowódca, wysłany na misję z góry skazaną na niepowodzenie - Coltaine wiedział o mającej wybuchnąć rewolcie, dlatego koncentrował się nie na próbach obrony (pozbawionych jakichkolwiek szans), lecz na tym, by uratować jak najwięcej cywili. Cywili, którzy go nie rozumieli ani nie potrafili okazać wdzięczności. Pomimo udziału czarnoksiężników, pomimo egzotycznej scenografii - odwaga i poświęcenie żołnierzy wydają się tak bardzo ludzkie. Coltaine imponował geniuszem, nieustanne zaskakiwał, z zimną krwią i nieprawdopodobnym wręcz sprytem realizował swój plan, ignorując tych, którzy próbują wywierać na niego nacisk. Ktoś inny poddałby się, uciekł ratując życie. Coltaine walczył do końca i w tej jego walce było coś wyjątkowo poruszającego - czytelnik nie mógł się łudzić, iż uda się uratować uchodźców, po drodze nieustannie byli bowiem atakowani przez przeważające siły wroga. Książki Stevena Eriksona nie są bajkami dla dzieci, giną i ci winni i niewinni, i giną w okrutny sposób.

Obserwując tą beznadziejną wędrówkę oczyma Duikera, sceptycznego i pozbawionego złudzeń, czytelnik balansuje pomiędzy podziwem a coraz bardziej przytłaczającą rezygnacją. W obozie uchodźców toczą się gierki, nie wszyscy zdają sobie sprawę z powagi sytuacji, a prawdziwymi bohaterami są ochraniający ich żołnierze - podrywający się do walki pomimo wyczerpania, wierząc, iż Coltaine ma jakiś plan ratunku. Jak z takim ciężarem radził sobie Coltaine? Na jak długo wystarczyło mu tej siły? Choć autor rozświetlał sceny humorem (komentarze Bulta czy np. biegający z wickańskimi psami piesek salonowy), a bohaterowie raz po raz otrzymują nieoczekiwaną pomoc (nigdy jednak na tyle znaczącą, by przesądziła sprawę), to stopniowo udziela się zniechęcenie. Te sceny to swoiste studium duszy człowieka poddanego najtrudniejszym doświadczeniom. Fakt, iż armia wędruje przez tereny, na których od tysiącleci toczyły się wojny, a szczątki i duchy ofiar zaściełają ziemię dookoła, dodatkowo pogłębia to przygnębiające wrażenie. Wieki płyną, powstają nowe imperia i upadają, a ludzie wciąż walczą i giną w kolejnych wojnach. W tych okolicznościach traci znaczenie to, o co aktualnie toczy się walka, nie liczy się, kto zmaga się z kim. To wszystko to tylko kolejne odsłony powtarzanego od wieków dramatu.

Przyznaję, że przez końcówkę tego tomu było mi wyjątkowo ciężko przejść. Chyba jeszcze nigdy książka fantasy nie wydawała mi się tak przejmująco ludzka. I tak przytłaczająca.

Również drugi istotny wątek - skazanej na katorgę w kopalni Felisin, młodej dziewczyny (na marginesie - siostry Ganoesa Parana, bohatera pierwszego tomu), zdradzonej przez siostrę i wrzuconej do piekła - nie napawa optymizmem. Chociaż współczułam jej takiego losu, nie potrafiłam jej polubić. Chwilami miałam potrzebę wskoczyć do książki i mocno nią potrząsnąć. Wychowana w luksusie dziewczyna szybko stacza się na samo dno i odtrąca tych, którzy próbują ją chronić. Czy rzeczywiście powinna wykrzesać z siebie więcej siły? Bohaterowie Stevena Eriksona nigdy nie są idealni i Felisin błądzi, potyka się, ale nie można też uznać jej za postać negatywną. Po swojemu stara się wspierać towarzyszy, a być może to właśnie zamknięcie się w szorstkiej skorupie pozwoliło jej się uratować? Nowa Felisin nie jest sympatyczną osobą, nie zachowuje się jak ktoś, z kim chcielibyśmy przebywać. Choć podobało mi się stworzenie złożonej postaci, nie odpowiadało mi zakończenie tego wątku (przynajmniej taki jego kształt, jaki znalazł się w tym tomie) - nagłe wyniesienie sprawia wrażenie nieprawdopodobnego, nawet jeśli kwestie prawdopodobieństwa w przypadku gatunku fantasy należy oceniać w sposób ulgowy. Książkę wypełniają zagadki, autor długo utrzymuje czytelnika w niewiedzy, lekturze towarzyszy jednak poczucie, iż w tym wszystkim jest jakaś metoda, a całość (wydarzenia, zmierzające ku określonemu celowi wątki) kieruje się logiką. W przypadku Felisin - na koniec zwątpiłam w tą myśl przewodnią, przeskok/zwrot wydawał się zbyt ostry.

Z innych bohaterów warto wymienić Icariuma oraz Mappo, wspomnianych przelotnie w pierwszym tomie. Przyjaźń dwóch mężczyzn, z których jeden strzeże straszliwej tajemnicy, a drugi próbuje odzyskać wspomnienia, była chyba najjaśniejszym wątkiem tej książki. Nawet, kiedy wydarzenia przybrały dramatyczny obrót, ich relacja stanowiła pozytywny, wzruszający element.

Raz jeszcze autor pokazywał akcję oczyma postaci stojących po przeciwnych stronach "barykady" - pozwolił wręcz polubić bohaterów, którzy finalnie będą musieli stanąć do walki ze sobą. Ten zabieg, szczególnie wyraźny w przypadku Perły, wprowadza czytelnika w konsternację, ale też doskonale pokazuje, jak bardzo mgliste i niepewne są "słuszne racje".

Sama końcówka (poza wątkiem Duikera i Coltaine'a) okazała się moim zdaniem słabsza niż środek opowieści, wątki pokończone w sposób nie do końca zrozumiały. Zdaję sobie sprawę, że historia jeszcze się nie zakończyła - autor pokazał jedynie wąski wycinek zdarzeń, które toczą się od wieków, które pokazane zostaną jeszcze w kolejnych tomach, lecz było to dla mnie trochę zbyt niejasne, niekonsekwentne.

Choć akcja toczy się w innym uniwersum - pełnym magii, okrutnych bogów i prastarych istot - niektóre wątki wydają się dziwnie aktualne i dla naszego świata, tak przejmująco ludzkie. Przede wszystkim okrucieństwo wojny - to, jak niewielki wpływ na swój los mają zwykli ludzie, wkręceni w tryby ogromnej machiny, zmuszeni do odegrania roli. Ludzie, którzy latami mieszkali obok siebie, z dnia na dzień stają się wrogami, a gdy rzeź przekroczy pewną granicę - wszystko zaczyna się zacierać. Można zapłakać nad kilkorgiem rozszarpanych dzieci, co jednak, gdy ofiary liczone są w setkach, tysiącach? Jak sobie z tym poradzić? Jak pozostać przy człowieczeństwie i nie zatracić się w moralnym zobojętnieniu?

Autor pozwala jedynie obserwować, znalezienie odpowiedzi pozostawia czytelnikowi.

 




Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...