sobota, 14 grudnia 2013

Marudzenie nad książkami - serie i urban fantasy.


Kiedy szukam lektury "na odprężenie", zawsze sięgam po coś... innego od naszej rzeczywistości. Wyraźnie innego, co pozwoli mi uciec myślami do świata fantazji). Z tego powodu mam ogromną słabość do (nawet zupełnie nie-romansowych) książek fantasy czy historycznych, a choćby i science-fiction, czy od jakiegoś czasu wyjątkowo modnych - "paranormalnych". Nie przepadam za tymi "normalnymi", dramatami, obyczajowymi, komediami czy romansami, choćby i najlepiej napisanymi. Co zrobić - ten model tak już ma.


Od jakiegoś czasu popularnym gatunkiem w literaturze jest tzw. urban fantasy. W największym skrócie: to fantasy (=elementy magiczne, paranormalne, nadprzyrodzone) rozgrywająca się w realiach dużych miast. Sam trend nowy nie jest, ma już dobre 30 lat, obecnie jednak został zdominowany przez tzw. literaturę kobiecą - romanse urban fantasy czy jak chcą niektórzy urban fantasy genre. 

Mniejsza o klasyfikację. 

Książek z tego gatunku jest baaaaaardzo dużo (w księgarniach się gubię - więc zawsze idę z konkretną listą), coraz trudniej jednak trafić na coś, co wzbudzi zainteresowanie. Mam swoją teorię na ten temat, ale... nie o tym chciałam.


W ciągu minionego roku zaglądałam do wielu tego typu pozycji. Część zniechęcała mnie już samą okładką (to chyba najgorsza metoda oceny, lecz jeśli już okładka ociera się o pornografię, to ja zwykle nie mam ochoty sprawdzać zawartości), część - opisem na odwrocie. Większość z tych książek - odrzuciłam po przeczytaniu kilku czy kilkunastu stron. Szkoda mi było czasu brnąć dalej. No tak, jestem bardzo wybredna, a większość wątków jest oklepana do bólu. Mam uczulenie na naiwne oraz niespójne teksty, do tego ostatnio stwierdziłam, że drażni mnie narracja pierwszoosobowa.

Nie wypada mi źle wypowiadać się o innych, skoro sama piszę? Być może. Ale do swoich tekstów mam spory dystans, chętnie wyliczę całą listę błędów, jakie popełniam, i wysłucham krytyki, na co jeszcze powinnam zwrócić uwagę :)

Wracając do tematu... W mojej biblioteczce powinnam chyba stworzyć dodatkową półkę - oprócz "przeczytane" i "oczekujące" - "napoczęte, lecz szkoda na nie czasu". O tych ostatnich wspominać, nie będę, chciałabym za to opowiedzieć o kilku spośród tych, które (jakoś) doczytałam do końca.

A dlaczego marudzę? Nie chodzi mi o powódź literatury kiepskiej jakości, lecz fajne pomysły, które nie dość, że nie zostały dobrze wykorzystywane, to jeszcze są bezlitośnie eksploatowane przez tworzenie serii z powtarzającym się, wciąż tym samym schematem. W większości przypadków powinno się zakończyć lekturę na pierwszym tomie.


Pisałam jakiś czas temu o serii Anety Jadowskiej - o Dorze Wilk. Pierwsza część - ze zwariowaną akcją oraz szaleńczą podróżą przez chyba wszystkie systemy religijne - bardzo mi się podobała, przeczytałam więc kolejne i trochę tego żałuję. To, co bawiło mnie na początku - obłędne przeładowanie elementami mitologiczno-magicznymi - zaczęło męczyć, nastąpił przesyt. Mimo ogromnej sympatii dla głównych bohaterów - czwartego tomu, jeżeli powstanie, czytać już nie będę. Nie chciałabym się do reszty zniechęcić.

Próbowałam popularnej serii Patricii Briggs "Alpha&Omega" (uppss... czy to jeszcze mieści się w urban fantasy?), chyba ze dwa tomy, ale przejścia bohaterów zupełnie mnie nie wciągnęły. Czegoś tam zabrakło - wyrazistych charakterów, konsekwentnie poprowadzonej fabuły? Nie wiem... Podobnie z J.R.Ward "Bractwo Czarnego Sztyletu" - przeczytałam pierwszą część, aby poznać wykreowany przez autorkę świat, i na tym zakończyłam. Nawet nie potrafię powiedzieć, co dokładnie mi nie odpowiadało :/ Może za szybka akcja, w takim teledyskowym stylu, za mało refleksji, może męczący styl narracji, może problemy bohaterów opisane w taki sposób, iż nie trafiało to do mnie. Sam pomysł co prawda ciekawy, ale już realizacja słabsza.

Ach, marudzę, co?


Wyborną narrację i piękne, wyjątkowo barwne opisy znalazłam za to w "Królestwie Czarnego Łabędzia" Caroll Lee. Intrygująca fabuła, wartka akcja (doskonale wyważona - jeśli o mnie chodzi) oraz plątające się między stronami postaci z różnych historii (mantykora, wampir, sylfy, etc.) - to wciągało. Mimo to... Może dlatego, że książka została napisana przez dwie osoby, autorkę kryminałów i jej męża, zabrakło wewnętrznej spójności - tak jakby się nie dogadali, na czym się skupić. Główni bohaterowie wydawali się wyjątkowo nijacy... Chociaż nawet współczułam Garet sytuacji, w jakiej się znalazła, chociaż Will wydawał się w odpowiednich proporcjach mroczny i czarujący, żadne z nich nie przebiło fascynującej postaci Oberona, który powinien odgrywać raczej drugoplanową rolę. A sama fabuła... szybko przestała mnie interesować - od połowy przekartkowałam, byle skończyć. Szkoda, bo tak dobrze się zapowiadało. Nawet nie sprawdzam, czy jest ciąg dalszy.


Z niecierpliwością czytałam za to pierwszy tom Lilith Saintcrow serii o Dante Valentine - "Pracując dla diabła" (seria nie doczekała się oficjalnego polskiego wydania - ogromne brawa dla Erici Northman za świetny przekład nieoficjalny). Choć zwykle ostrożnie podchodzę o historii, w których po ulicach plątają się diabły czy demony, tutaj podobała mi się przemyślana (choć dość zawiła) mitologia - świat łudząco podobny do naszego, ale z inną historią, inną religią (hm.... to chyba nie jest właściwe sformułowanie; nie próbowałam tego wszystkiego ogarnąć). Nekromantka raczej nie kojarzy się z seksowną kobietą w skórzanym płaszczu i z mieczem u boku?

Dante to bez wątpienia dziewczyna z jajami (taki popularny ostatnio typ - babki niezależnej, wyszczekanej, twardo walczącej o swoje), a chociaż jej stosunek do przyjaciół oraz zaciekłość mogą nieco drażnić, "Pracując dla diabła" czytałam z przyjemnością. Ha, niewykluczone, iż przyczynił się do tego znacznie okrojony wątek romantyczny - sceny łóżkowe pojawiły się dopiero na sam koniec i były nader skromne. Właściwie - z początku czułam się nieco skołowana - lubię być zaskakiwana, a kiedy nie od razu potrafię powiedzieć, kto stanie się partnerem głównej bohaterki - to ogromny plus dla autorki. Tu... uczucie (jeśli w ogóle można tak to nazwać) budowało się powoli, pokazane zostało całkiem znośnie. Akcja za to toczyła się szybko, nie brakło też odpowiedniej porcji refleksji. Pierwsza część zakończyła się w dość wstrząsający sposób i gdybym nie wiedziała, że jest kontynuacja, czułabym zapewne nieprzyjemny ucisk w żołądku. Lilith Saintcrow zafundowała czytelnikom nietypowe (jak na literaturę kobiecą) zwroty akcji - mi przypominało to raczej historie z amerykańskich komiksów ;) Z rozpędu przeczytałam również drugi tom... i to był błąd. Zdecydowanie na nim zakończę przygodę z tą serią. Chociaż styl autorki się nie zmienił, straciłam resztki sympatii dla Dante - rozumiałam jej stan emocjonalny, ale nie podobało mi się to, jak traktowała przyjaciół, szczególnie Jace'a. Finał drugiej części był nie tyle wstrząsający, co - dla mnie - zniechęcający.

Aczkolwiek... Fakt, że wkurzałam się na zachowanie postaci, a nie sposób pisania, język czy styl autorki, dowodzi, iż wciągnęłam się w tą historię.


Inną autorką, która zainteresowała mnie swoim światem, jest Carolyn Jewel. Jej serię "My Immortals" przypadkowo zaczęłam od drugiego tomu: "My Forbidden Desire".

Co mi się podobało - to męskie postaci. W końcu źli chłopcy są naprawdę źli. Wredni i niebezpieczni, jak na demony przystało. Chociażby Kynan wciąż budził mój niepokój, niby był po stronie "naszych", ale wcale nie miałam pewności, czy autorka nie szykowała niespodzianki.

Och, mogliby się jeszcze ci mężczyźni tak szybko nie zakochiwać, ale to słabość większości historii tego typu :/ Obawiam się, że książki musiałyby być dwa razy dłuższe (przez co czytelnik zostałby narażony na dłużyzny), aby przedstawić budzące się uczucia w sposób bardziej wiarygodny.

Potężni i okrutni magowie, nieświadome swoich mocy czarownice oraz zawzięcie z nimi walczące demony. I oczywiście nieświadoma tego reszta ludzkości. To nie brzmi zachęcająco (dobrze, że nie czytałam wcześniej streszczenia z okładki), na pierwszy rzut oka zbyt schematycznie, ale autorce udało się opisać ten świat w całkiem przekonujący sposób. Co prawda regularnie gubiłam się w opisach ich wewnętrznych doświadczeń (przejmowania mocy, połączenia umysłów, narzucania kontroli etc.), wydaje mi się jednak, iż to w znacznej mierze kwestia przekładu - chwilami tłumaczka się chyba zaplątała, musiałabym zajrzeć do oryginału.

"My Forbidden Desire" uznałabym za ciekawą pozycję (nawet pomimo dość licznych nieścisłości w fabule), gdyby nie wyjątkowo bezbarwne bohaterki - w otwierającej ten tom scenie Alexandrine wydawała się twarda, gotowa wykopać za drzwi mającego ją chronić zabijakę, szybko jednak okazała się rozczarowywująco uległa, gotowa zrezygnować z siebie dla... Hmm... Dla Niego? Dla dobra innych? Nieprzekonujące. Ponieważ nie czułam się jednak tak całkiem zniechęcona, przeczytałam również pierwszą część, "My Wicked Enemy" i ta utwierdziła mnie w przekonaniu, iż postaci kobiece nie są silną stroną Carolyn Jewel (przynajmniej w tej serii - bo autorka ma dłuższą listę publikacji na swoim koncie). Carson jest naiwna, mało wyrazista, również jej nieoczekiwana i słabo wyjaśniona przemiana w twardzielkę zdecydowanie utrudniała zaangażowanie się w tą historię... Szkoda. Pierwszy tom serii był moim zdaniem słabszy niż drugi (i to nie tyko kwestia tłumaczenia :/ Do tego ten trójkącik z Iskanderem... ugh...).
 
Mimo to, a może właśnie dlatego, że wyczuwałam poprawę.. Zajrzałam i do trzeciego tomu, "My Immortal Assassin". Hmm... Ten podobał mi się najbardziej - może dlatego, że czytałam w oryginale? To, co językowo przeszkadzało mi przy pierwszych dwóch tomach, okazało się sprawą przekładu, oryginalna wersja była bardziej zrozumiała.

Od początku polubiłam Gray, którą autorka wykreowała bardziej konsekwentnie. Mogłabym się co prawda czepiać tego, jak szybko odnalazła się w swojej nowej, brutalnej roli, ale ta dziewczyna sporo przeszła i mimo wszystko, w jakiś sposób, udało się jej pozostać sobą. Durian natomiast... okazał się typem bohatera, jakiego bardzo lubię :) Zabójca i dżentelmen w jednym, milczący i niebezpieczny. Mrauu.... Do tego niewiele seksu, za to stopniowe budowanie więzi. 

W tym miejscu muszę wspomnieć o odrobinę denerwującym schemacie - we wszystkich trzech tomach pary zaczynały od jawnej wrogości (z rodzaju - "właściwie to powinienem cię od razu wypatroszyć"), przez gwałtowny wzajemny pociąg i przeciwstawiający się temu umysł, dość szybko zawiązaną lojalność, po dramatyczny punkt kulminacyjny, aż wreszcie - na koniec - zwątpienie, poddanie się jednej ze stron ("nie chcę cię zmuszać, najlepiej odejdę").

Grrrrr, nie znoszę powtarzających się schematów.


Mało wyrazista z pewnością nie jest bohaterka książki Daryndy Jones "Charley Davidson - Pierwszy grób po lewej". Charley jest pyskata, sprytna, niezależna i twarda, z odrobiną ADHD ;)

"Zapisałam się kiedyś na zajęcia z panowania nad gniewem, ale instruktor mnie wkurwiał."

Otoczona mężczyznami potrafi świetnie się z nimi uporać, nie potrzebuje ich i wciąż zaskakuje tym, jak radzi sobie z duchami. Charley jest... Kostuchą (tak polskie oficjalne tłumaczenie, w oryginale Grim Reaper - co można oddać jako Ponury Żniwiarz - Charley ponura z pewnością nie jest, a jej relacje z duchami okazują się raczej zabawne niż niepokojące). Sama nie popisuje się sztuką walki, jest całkiem kobiecym typem bohaterki, a do ochrony przed przeciwnikami ma kręcących się w pobliżu policjantów i osobistego anioła stróża, czy może raczej złego, bardzo złego stróża. W tej historii niemal brak jest opisów, akcja toczy się szybko i wesoło (pomimo ścielących się dookoła trupów) - ten rodzaj narracji rzadko mi odpowiada, ale przy Charley nie narzekałam.

I właściwie cieszyłabym się na ciąg dalszy tej historii (a wiem, że jest jeszcze kilka tomów), gdyby nie wątek Reyes'a. Pierwsze spotkania z nim wydawały się intrygujące, z nutką tajemnicy, grozy, tak mniej więcej od połowy książki byłam ciekawa, jak autorka zamierza to rozwiązać. Bo ja sama nie widziałam wyjścia, jakie mogłoby mnie usatysfakcjonować (och, znów marudzę?). Faktycznie, wyjaśnienie tego, kim jest Reyes, było zupełnie nieoczekiwane i... dla mnie bardzo rozczarowujące. Choć od początku książki dobrze bawiłam się, w tym momencie poczułam się wrzucona w zupełnie inną bajkę, dla małych, naiwnych dziewczynek, które z zapartym tchem śledzą zmagania dobra ze złem trzymając desperacko kciuki, by zły chłopiec jednak się zmienił dla swojej ukochanej.

Biorąc pod uwagę rozwój fabuły oraz subtelne aluzje co do nastawienia Garretta, wolę sobie odpuścić ciąg dalszy. Lepiej zachować względnie dobre wrażenie pierwszej części.

To jest właśnie jeden z powodów, dla których często marudzę przeglądając książki - sequele w 97% przypadków rozczarowują, nawet podwójnie, jeśli zdarzy mi się naprawdę przywiązać do bohaterów. Obawiam się jednak, że dla wydawnictw serie są zbyt dobrym interesem, by to się mogło zmienić - jeśli coś się sprzedało, trzeba bezwzględnie eksploatować to źródełko, nawet gdy autorom brak już pomysłów i zaangażowania.

Lista "bestsellerów" New York Timesa jest nieskończenie długa. Pozostaje pamiętać, by dobrze się upewnić, czy chcemy sięgać po kolejny tom. W końcu czas stał się towarem luksusowym, natomiast w powodzi książek łatwo utonąć...


1 komentarz :

  1. O większości z tych książek nie słyszałam, ale to co polecasz wynotuję sobie, jak będę miałą więcej czasu to na pewno po coś sięgnę. Ja czasami lubię przeczytać zwykłą powieść, z romantycznym zakończeniem, chociaż fakt faktem dawno nie natknęłam się na coś co by mnie tak porządnie wciągnęło. Książki z tej półki co opisujesz mi także najlepiej się czyta, z reguły wciągają mnie historie i sięgam po kolejne tomy, odnoszę jednak wrażenie, że za którymś z kolei czuje się już przesyt, że autorka mogłaby w końcu zakończyć tą historię. Pewnie jest tak jak piszesz, za dobrze się na seriach zarabia.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...