Książki fantasy uwielbiam, czytam właściwie każdą, jaka mi wpadnie w ręce, bez większego wybrzydzania :) Większość z nich szybko zapominam, nie zostaje po nich nawet ogólne wrażenie. Tych, które zostają w pamięci czy wracają w snach, pozwalają snuć w wyobraźni alternatywne zakończenia, jest stosunkowo niewiele.
Jedną z nich jest cykl Wiery Kamszy "Odblaski Eterny" ("Czerwień na czerwieni", "Za wojną wojna", i kolejne, z tego co wiem, niewydane w Polsce). Dlaczego akurat ta historia mnie urzekła, nie potrafię do końca wyjaśnić. Jest dość naiwna, odpowiednia dla chłopców: brakuje w niej głębszej analizy charakterów, ważnych pytań (bohaterowie raz po raz stają na rozdrożu, ale gdyby wybrali tą łatwiejszą ścieżkę, przestalibyśmy ich lubić). Te książki nie poruszyły głębszych strun, nie zapadły w duszę, ale po prostu... bardzo mi się podobały :)
Zawsze podziwiam autorów, którzy potrafią wykreować własne światy - dopracowując je w najdrobniejszych szczegółach. Wiera Kamsza zadbała o wszystko - stworzyła Kertianę i jej geografią, z różnymi krainami i ludami, z jej historią sięgającą aż do starożytności. Legendy, przenikające się z rzeczywistością mity, pradawne baśnie, które... być może wcale nie są zmyślone. Zwaśnione królestwa, polityka oraz te mniejsze, domowe starcia. I do tego Strażnik Zmierzchu, oglądający Kertianę z boku, jako jeden z wielu przemijających światów... Autorka umiejętnie rozkłada na planszy kolejne karty, wciąga w coraz bardziej złożoną historię stopniowo budując nastój tajemnicy, a jednocześnie nie pozwala się nudzić - akcja toczy się szybko, co chwila następują niespodziewane jej zwroty. Trudno się oderwać...
Zawsze podziwiam autorów, którzy potrafią wykreować własne światy - dopracowując je w najdrobniejszych szczegółach. Wiera Kamsza zadbała o wszystko - stworzyła Kertianę i jej geografią, z różnymi krainami i ludami, z jej historią sięgającą aż do starożytności. Legendy, przenikające się z rzeczywistością mity, pradawne baśnie, które... być może wcale nie są zmyślone. Zwaśnione królestwa, polityka oraz te mniejsze, domowe starcia. I do tego Strażnik Zmierzchu, oglądający Kertianę z boku, jako jeden z wielu przemijających światów... Autorka umiejętnie rozkłada na planszy kolejne karty, wciąga w coraz bardziej złożoną historię stopniowo budując nastój tajemnicy, a jednocześnie nie pozwala się nudzić - akcja toczy się szybko, co chwila następują niespodziewane jej zwroty. Trudno się oderwać...
Los krzyżuje ścieżki szesnastoletniego Richarda Ockdella, Dicka, potomka rodu od pokoleń sprzeciwiającego się dynastii uzurpatorów, oraz Roke Alvy, który uważany jest za diabła wcielonego zarówno przez wrogów, jak i przez... Choć właściwie nie, przyjaciół to Kruk nie ma.
Richard jest beznadziejnie naiwny, szlachetne poglądy, jakie wbiła mu do głowy rodzina, częściej denerwują niż budzą podziw, lecz czytelnik odruchowo współczuje mu, że został zmuszony, by służyć zabójcy swego ojca. Roke dla kontrastu wydaje się niezniszczalny - genialny strateg, niepokonany szermierz, z wdziękiem znajduje wyjście z każdej sytuacji.
"Robienie rzeczy niemożliwych stało się dla Kruka zwyczajem, nienadaremno dewiza rodu Alvy, która stała się przekleństwem Taligoi, w przekładzie z kenallijskiego oznacza 'pod wiatr'."
I to jest postać, która budzi moją fascynację - autorka wykreowała go jako atrakcyjnego pod każdym względem mężczyznę, lecz postawiła go po złej stronie. A przynajmniej tak się może wydawać (przywódcy tych "dobrych" też za wiele sympatii nie budzą, może jedynie poza Roberem Epineix, który jako jedyny zdaje się rozumieć znaczenie pojęcia "honor").
Roke Alva, Pierwszy Marszałek Taligu, wydaje się nie mieć sumienia, ilekroć zrobi coś, co wydawałoby się wskazywać, że być może pozostało w nim coś dobrego, natychmiast prostuje to błędne przekonanie. Rozstrzela lubianego oficera, wysadzi górskie jezioro niszcząc dolinę i żyjących w niej ludzi, a mimo to przygarnął pod swoje skrzydła Richarda i raz po raz wyciąga go z tarapatów, w które chłopak uparcie się pakuje.
Przyznaję, pierwszy raz zdarzyło mi się snuć fantazje o złym charakterze :)
Przyznaję, pierwszy raz zdarzyło mi się snuć fantazje o złym charakterze :)
Akcja, rozgrywająca się jednocześnie w kilku miejscach, okraszona jest sporą porcją tajemnicy, starannie dopracowanej mitologii, starodawnych wierzeń. Cztery wielkie domy, cztery wielkie rody, Stwory Zmierzchu. Ba, nawet upiór się tam znalazł oraz mały, sympatyczny szczurek. Romansu się tam nie znajdzie, rozważań o życiu również nie. Ale jeśli ktoś lubi tego rodzaju fantasy - to serdecznie polecam :)
"Zegar wybił dziesiątą, conseiller Stancler podniósł się, żeby ogłosić posiedzenie Wysokiej Rady za otwarte, ale w tej samej chwili drzwi otworzyły się i na progu pojawił się Pierwszy Marszałek Taliga, Roke Alva.
- Przepraszam, panowie!
Kardynała zawsze zadziwiała umiejętność Kenallijczyka do wygłaszania uprzejmych zwrotów w taki sposób, że stawały się obraźliwe. Ten człowiek upajał się cudzą nienawiścią tak, jak inni bogactwem czy władzą.
- Niewątpliwie, książę, zatrzymały pana sprawy wagi państwowej - oschle rzucił conseiller.
- Można i tak to określić. - Błysnąwszy zębami, Alva siadał już między conseillerem i Gui Arigau. Roke był konsekwentny - ci dwaj nienawidzili go bardziej od innych. Zresztą kardynała Sylwestra nienawidzili jeszcze mocniej. Urodziwy marszałek tylko ich obrażał, kardynał nimi rządził."
***
"Kimkolwiek był grający, grał wyśmienicie, i śpiewał też, choć rwący duszę motyw w niczym nie przypominał poważnych starych ballad ani wykwintnych modnych piosenek, które tak lubili Esteban i jego kompania. Richard ostrożnie ruszył, kierując się na dźwięk. W tej części domu jeszcze nie był, ale zabłądzić raczej nie mógł. Piosenka skończyła się, coś zabrzęczało, zaszeleściło, znowu brzęknęło i struny rozbrzmiały ponownie, kształtując znowu ten sam wściekły rytm. Muzyka dobiegała z oświetlonego tylko przez blask z kominka pokoju, do którego drzwi były uchylone. Dickon przestąpił próg i zobaczył swojego księcia.
Roke w czarnej, rozpiętej koszuli siedział przy kominku, obejmując jakiś dziwny instrument, a odblaski płomieni pląsały po polerowanym drewnie. Przed księciem stal kielich, na dywanie walały się puste butelki. Juan kłamał, Alva nigdzie nie wyjechał, po prostu był pijany.
Dickon poruszał się bardzo cicho, ale książę miał słuch kota - błyskawicznie uniósł głowę.
- Wchodź i siadaj.
Nie można powiedzieć, by Dickon chciał zostać sam na sam z marszałkiem, ale nie można było nie posłuchać i młodzieniec karnie przysiadł na jednym z obciągniętych skórą krzeseł przy wejściu."
"Dick skinął głową i zeskoczył z Sony obok stojącego nieopodal zaprzęgu. Roke też się spieszył. Młodzieniec niezdecydowanie sięgnął po szuflę, ale er nic nie powiedział, tylko stał z tyłu. Może było to dziwne, ale nie irytowało i nie rozdrażniało.
Richard zaczerpnął prochu i wsypał w gardziel działa.
- Dodaj jeszcze z ćwiartkę - podpowiedział Alva.
Nad głowami przeleciał ze świstem pocisk, ale Krukowi nawet nie drgnęła brew. Dick poczuł się odrobinę nieswojo, pośpiesznie dosypał prochu.
- Nie śpiesz się... Bierz przybitkę... Przybij mocno. Dobrze. Teraz kula.
Krótkie podpowiedzi Alvy przypominały ich szermiercze lekcje i Richard uspokoił się, chociaż kageckie kule ciągle cięły powietrze. Roke, lekko zmrużywszy oczy, popatrzył na otoczoną wieńcem szarf kulę.
- Celuj. Spokojnie... W lewo... Jeszcze w lewo... Teraz w prawo... Dobra!
Alva leciutko dotknął armaty - jeśli przesunęła się, to o włos - i nieoczekiwanie potarmosił Dicka za czuprynę.
- Dawaj!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz