Ze zdjęć z majowej wycieczki na Kretę chciałam jeszcze pokazać zdjęcia z Balos. To było takie moje małe marzenie, aby zobaczyć to miejsce, i w końcu nam się udało. Choć byliśmy blisko tego, aby się poddać.
Zdecydowaliśmy się na drogę lądową, samochodem - kwestia ekonomiczna również odegrała swoją rolę (koszt wynajmu samochodu, nawet takiego większego, wysoko zawieszonego, był zdecydowanie niższy niż bilety na statek dla czteroosobowej rodziny). Jadąc samochodem byliśmy również czasowo niezależni, a ponieważ wstaliśmy dość wcześnie, mogliśmy się cieszyć widokiem niemal pustej plaży. Dla mnie najważniejsza była jednak możliwość obejrzenia laguny z góry. Tak sobie myślę, że gdybyśmy przypłynęli statkiem, na pewno nie chciało by się nam wdrapywać z plaży na górę, aby ustrzelić kilka fotek (podejście wyglądało gorzej niż się faktycznie okazało).
Dojazd na Balos samochodem zawsze był trudny - przez ostatnich kilka kilometrów droga jest gruntowa, a to oznacza, że ubezpieczenie nie obejmuje ewentualnych szkód. Dodatkowo wiosną 2019 na Krecie panowała okropna pogoda, doszło do licznych obsunięć ziemi, uszkodzone zostały drogi i mosty. Te zniszczenia widzieliśmy po drodze, wyglądały poważnie. Rezydentka zniechęcała nas, przekonywała, że droga na Balos jest nieprzejezdna. Szukaliśmy informacji na miejscu, szukaliśmy relacji w internecie. Ponieważ brzmiały one optymistycznie, spróbowaliśmy, gotowi w każdej chwili zawrócić. Najpiękniejsze widoki nie były warte tego, aby ryzykować zdrowie czy życie.
Moim zdaniem ostrzeżenia były przesadzone - ani przez moment nie czułam, żebyśmy ryzykowali upadkiem w przepaść. Może to dlatego, że mój mąż jest bardzo dobrym kierowcą, może dlatego, że wzięliśmy większy, silniejszy samochód. Owszem, droga zapiera dech w piersi. Nie jechałabym tam w deszczu czy po śniegu. Ani za szybko. Ale warunki pogodowe były świetne i jedynym, o co się martwiłam, były opony samochodu (nieubezpieczone!) - intensywne deszcze wypłukały ziemię pozostawiając same ostre kamienie.
Z daleka widać drogę wspinającą się po zboczu góry. Tak, właśnie tamtędy trzeba przejechać, dookoła półwyspu..
Wcześnie rano na drodze panowały kozy. Nie bardzo chciały zejść z drogi. a kiedy już wreszcie nam ustąpiły, kilka z nich wskoczyło na barierkę - balansując nad przepaścią - i zeskoczyło po drugiej stronie... oczywiście bezpiecznie.
Tak jak już wspomniałam - droga zapierała dech w piersiach, ale nie była przesadnie niebezpieczna. Najbardziej stromy odcinek był wybetonowany.
Nie wszędzie były barierki.
Na parkingu byliśmy dość wcześnie, około 10tej. Było jeszcze pusto, zaparkowaliśmy bez problemu. Z parkingu trzeba było kawałek przejść - najpierw ścieżką, potem po kamieniach/schodach na dół. Nasza 2,5-latka niemal całą drogę w dół poradziła sobie sama (z powrotem tata niósł w chuście na plecach, a młoda zasnęła).
A widoki... Ech, czułam się jak w bajce :) Gdyby mnie rodzina nie poganiała (wiał silny, chłodny wiatr), mogłabym w tamtym miejscu przesiedzieć cały dzień. To wydawało się aż nierealne!
Na zdjęciu powyżej widać zejście w dół. Tą samą drogą trzeba powrócić. Nie mogę powiedzieć, aby moja kondycja w tym roku była odpowiednia na wysokogórskie trasy, ale z tą poradziłam sobie bez większych trudności. Tylko wyglądało źle (przede wszystkim - z dołu).
Piasek na plaży był niesamowicie miękki, woda - dość ciepła (byliśmy tam na początku maja!), cieplejsza niż na innych plażach.
A tam, do góry, trzeba się z powrotem wdrapać..
Kiedy wracaliśmy (nie plażowaliśmy za długo), parking był już zapełniony, a drogą ciągnęły się jeden za drugim kolejne samochody. W paru miejscach musieliśmy czekać, gdyż było za wąsko, aby bezpiecznie się wyminąć.
Jak widać - nie potrzeba sportowego samochodu, aby dostać się na Balos...
Jadąc z rozsądną prędkością... może jeszcze trochę wolniej, można było cieszyć się widokami.
Podsumowując - na szczęście droga okazała się nie aż tak zła i naprawdę warto było spróbować :) Po kilku miesiącach te widoki nadal mam tuż przed oczyma...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz