Piąty tom "Malazańskiej Księgi Poległych" zabiera czytelnika w miejsce tak odmienne, że początkowo może się wydawać, jakby ta historia nie miała żadnego związku z poprzednimi częściami serii. Tym razem nie pojawiają się Malazańczycy, a znajome postaci policzyć można na palcach jednej ręki. To w żaden sposób jednak nie zniechęca do lektury - już po kilku stronach, w miarę jak stopniowo zawiązuje się akcja, okazuje się, że i od tego epizodu trudno się będzie oderwać.
Po dziesięcioleciach wojny plemiona Tiste Edur zjednoczyły się wreszcie
pod nieubłaganą władzą króla-czarnoksiężnika Hirothów. Ale za pokój
trzeba było zapłacić straszliwą cenę – pakt zawarty z tajemniczą mocą,
której motywy są w najlepszym razie podejrzane, a w najgorszym
śmiertelnie groźne. Na południu ekspansjonistyczne królestwo Letheru
pożarło już wszystkich mniej cywilizowanych sąsiadów. Jego głód jest
zimny i nienasycony. Pożarło wszystkich oprócz Tiste Edur. W Letherze ma
nastąpić od dawna przepowiadany renesans. Przekształci się on z
królestwa i zagubionej kolonii Pierwszego Imperium w odrodzone imperium.
Dlatego jego mieszkańcy skierowali chciwe spojrzenia na północ, ku
bogatym i żyznym ziemiom oraz wybrzeżom Tiste Edur. Wszystko wskazuje na
to, że Tiste Edur muszą upaść – albo pod przygniatającym ciężarem
złota, albo pod ciosami mieczów. Takie jest przeznaczenie. Na spotkaniu,
na którym miał być podpisany wiekopomny traktat między tymi dwoma
sąsiadami, przebudziły się starożytne siły. Albowiem starcie między tymi
dwiema cywilizacjami jest jedynie bladym odbiciem znacznie starszej i
bardziej pamiętnej walki – konfrontacji, w której sercu leży
niezasklepiona jeszcze rana po dawnej zdradzie oraz pragnienie zemsty.
Tiste Edur – rodacy Trulla Sengara – wierzą, że najmroczniejsze
pragnienia ducha przynoszą przypływy z południa, przypływy, które
nadchodzą w środku nocy.
"Dom Łańcuchów" kończy się w momencie, gdy Trull Sengar zaczyna swoją opowieść. I konsekwentnie, w "Przypływach nocy" przedstawieni są Tiste Edur, lud niegdyś potężny, obecnie odizolowany i dość barbarzyński. Tiste Edur nie pamiętają wszystkiego ze swojej przeszłości - przez pokolenia wiedza o przełomowych wydarzeniach została przeinaczona. Obecnie naród Edur staje w obliczu zmian - grozi im inwazja ze strony sąsiada - a rodzina Trulla Sengara ma odegrać w tych zmianach kluczową rolę.
Z drugiej strony barykady znajduje się Lether - królestwo ludzi, dawna kolonia Pierwszego Imperium Dessimbelackisa (jak się to potem okazuje), odcięta od reszty świata i nieświadoma zachodzących w nim zmian (powstawania nowych imperiów, przemian w panteonie bogów czy chociażby ewolucji: płytek w talię smoków, a Twierdz w Domy). Wobec swoich sąsiadów Lether prowadzi politykę agresywnej ekspansji, a wśród jego obywateli panuje kult pieniądza i zysku. Liczą się tylko wygrani, ci, którym się nie poszczęściło spadają do kategorii tzw. zadłużonych, będących de facto niewolnikami.
Autor jak zwykle wprowadza do gry przedstawicieli jednej, jak i drugiej strony, co więcej, nie zawsze są to bohaterowie o poglądach zgodnych z oficjalną polityką ich władców. Te różnorodne punkty widzenia uniemożliwiają przyznanie racji tylko jednej ze stron, co zresztą pasuje do ducha całego cyklu Stevena Eriksona.
Ustalenie chronologii zdarzeń okazało się pewnym wyzwaniem, nie tylko ze względu na brak bliższych wskazówek (wydarzenia opisane w prologu a wierzenia Edur, różnego rodzaju pętle czasowe oraz "zamrożenie" czasu w wyniku czarów Gothosa). Do tego dialogi prowadzone przez bohaterów chwilami stawały się jak dla mnie zbyt abstrakcyjne, niejednoznaczne, zupełnie, jakby porozumiewali się za pomocą niedomówień i metafor. To byłoby irytujące, gdyby autor nie wprowadził dla równowagi scen humorystycznych - przede wszystkim tych z udziałem Tehola i Bugga. Ta dwójka całkiem skutecznie wywoływała uśmiech oraz budziła ciekawość, czy uda się im zrealizować ich niezwykłe plany.
Zderzenie dwóch kultur, barbarzyńskiej z długą tradycją, oraz bardziej cywilizowanej, nastawionej na gierki oraz manipulacje, przy czym żadna ze stron nie jest idealna i żadna nie zna całej prawdy o swojej przeszłości. Dwie rodziny - bracia Beddict oraz bracia Sengar. Dwóch władców, tak bardzo różnych.
Nie jest to może najlepsza z części "Malazańskiej Księgi Poległych", ale też przy lekturze nie można się nudzić :)
Moje opinie o wcześniejszych tomach:
1. Ogrody księżyca - tutaj
2. Bramy domu umarłych - tutaj
3. Wspomnienie lodu - tutaj
4. Dom Łańcuchów - tutaj
Autor jak zwykle wprowadza do gry przedstawicieli jednej, jak i drugiej strony, co więcej, nie zawsze są to bohaterowie o poglądach zgodnych z oficjalną polityką ich władców. Te różnorodne punkty widzenia uniemożliwiają przyznanie racji tylko jednej ze stron, co zresztą pasuje do ducha całego cyklu Stevena Eriksona.
Ustalenie chronologii zdarzeń okazało się pewnym wyzwaniem, nie tylko ze względu na brak bliższych wskazówek (wydarzenia opisane w prologu a wierzenia Edur, różnego rodzaju pętle czasowe oraz "zamrożenie" czasu w wyniku czarów Gothosa). Do tego dialogi prowadzone przez bohaterów chwilami stawały się jak dla mnie zbyt abstrakcyjne, niejednoznaczne, zupełnie, jakby porozumiewali się za pomocą niedomówień i metafor. To byłoby irytujące, gdyby autor nie wprowadził dla równowagi scen humorystycznych - przede wszystkim tych z udziałem Tehola i Bugga. Ta dwójka całkiem skutecznie wywoływała uśmiech oraz budziła ciekawość, czy uda się im zrealizować ich niezwykłe plany.
Zderzenie dwóch kultur, barbarzyńskiej z długą tradycją, oraz bardziej cywilizowanej, nastawionej na gierki oraz manipulacje, przy czym żadna ze stron nie jest idealna i żadna nie zna całej prawdy o swojej przeszłości. Dwie rodziny - bracia Beddict oraz bracia Sengar. Dwóch władców, tak bardzo różnych.
Nie jest to może najlepsza z części "Malazańskiej Księgi Poległych", ale też przy lekturze nie można się nudzić :)
Moje opinie o wcześniejszych tomach:
1. Ogrody księżyca - tutaj
2. Bramy domu umarłych - tutaj
3. Wspomnienie lodu - tutaj
4. Dom Łańcuchów - tutaj
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz